O złych książkach słów kilka…
W
nauczaniu początkowym, w szkole podstawowej, jest lektura, którą
siłą rzeczy poznają (czy też poznawali za moich czasów...)
wszyscy uczniowie w naszym kraju. Jest to piękna historia cudownej
przyjaźni między człowiekiem a psem. Nie jest jednak tajemnicą,
iż zakończenie lektury jest niezwykle smutne. Wspominałam już
prawdopodobnie w innym poście, że książka „O psie, który
jeździł koleją” Romana Pisarskiego była dla mnie, jako dziecka
na tyle wstrząsająca, że w efekcie, gdy później miałam
przeczytać powieść, najpierw czytałam ostatni rozdział, aby
upewnić się, że zakończenie nie będzie dla mnie szokujące. Nie
chciałam wgłębiać się w losy bohaterów, jeśli podejrzewałam,
iż fabuła nie będzie zakończona dla nich szczęśliwie. Ale nie
oznacza to, iż opowieść „O psie, który jeździł koleją”
jest dla mnie bezwartościowa. Nie oznacza to również, że żałuję,
iż ją przeczytałam. Wręcz przeciwnie, wciąż po latach pamiętam
ją i widzę w niej głęboki sens. Nieważne, że to książka dla
dzieci.
„Wiedźmin”
– odkąd pierwszy tom trafił w moje ręce(wg dawnego numerowania
sagi była to powieść „Krew elfów”), stałam się jego wierną
fanką i dziś, po blisko trzydziestu latach, nadal jestem. Saga nie
skończyła się tak, jakbym sobie tego życzyła. Było tam wiele
okrucieństwa, romansów, zdrad, krwi, złości… A mimo to uważam,
iż jest to jedna z lepszych publikacji z gatunku fantasy, jaka
istnieje na świecie. Choć nie takiego losu, jak zgotował swoim postaciom Andrzej Sapkowski życzyłabym bohaterom, to jednak z pokorą
przyjmuję, iż taka a nie inna jest koncepcja autora. Szanuję i
podziwiam talent.
A
dlaczego o tym piszę? Kochani, wiecie dobrze, że z wyboru nie
czytam książek ze smutnym zakończeniem. Nie to, że ich nie
doceniam, tylko po prostu w książkach, jak już pisałam
wielokrotnie, szukam pokrzepienia serca. Szukam w nich nadziei,
relaksu oraz miłości. Jest to również powód, dla którego unikam
np. książek o psychopatach. Nawet, jeżeli są to dobre romanse.
Nie twierdzę, że powieść nie może wywoływać u mnie całego
spektrum emocji, ale mam swoje granice, których dla spokoju ducha
nie przekraczam. Jak do tej pory nawet, jeżeli zdarzyło mi się, że
sięgnęłam po powieść, która mnie zawiodła czy nie spełniła
moich oczekiwań, po prostu przechodziłam nad tym do porządku
dziennego. Czasem powieść mnie nudziła i nie chciało mi się jej
ukończyć, a czasem kończyłam trochę na siłę i albo mnie mile
zaskoczyła, albo nie. Ale nigdy, aż do wczoraj, nie żałowałam,
iż przeczytałam jakąś książkę. Natomiast wczoraj wieczorem, po
raz pierwszy w moim życiu gorąco żałuję, iż nie zaufałam
swojej intuicji, która ostrzegała mnie, że coś z tą historią
jest nie tak. Niestety, nie da się już książki „odprzeczytać”…
Jak
pisałam we wczorajszym, krótkim poście, nie będę na moim blogu
pisać o autorze ani tytule książki, którą zaproponowała mi
jakiś czas temu Galatea (i za to chyba się na nią obrażę ;)),
nie chcę nawet przypadkiem przyczynić się do promowania autorki
powieści. Ale napiszę ogólnie, dlaczego uważam, że niektóre
książki są złe i nie powinny być czytane. Ujmę to w punktach:
- są
złe jeśli promują nienawiść i przemoc (nie mówię o zawieraniu
przemocy w treści, ale o jej PROMOWANIU);
- są
złe, jeśli fabuła jest prowadzona w ten sposób, by w głowie
czytelnika powstawał chaos i nie był on już pewien, co właściwie
się dzieje i dlaczego ma wrażenie, że to z nim coś jest nie tak,
że nic nie rozumie;
- są
złe jeśli zakończenie jest czystym triumfem zła, choć tu
mogłabym czasem uznać, że po prostu książka jest do przeczytania
ku przestrodze, ale to zależy od umiejętności pisarskich autora (w
książce, którą mam teraz na myśli umiejętności autora
zabrakło...),
- są
złe, jeśli treść nie ma NAJMNIEJSZEGO sensu.
Wszystkie
te rzeczy znalazły się w książce, którą zakończyłam wczoraj w
aplikacji Galatea. Ostateczne przesłanie z kilku ostatnich zdań
powieści, które w pewnym uproszczeniu można by zapisać jako
„Jeden mały błąd może zniszczyć ci życie”, choć generalnie
w oderwaniu od fabuły jest godne rozważenia, w tym konkretnym
przypadku stało się raczej groteskowe. Morał nie przystawał do
treści. Był przerostem formy nad treścią. Był akcentem, który
powiedział mi, że może autorka cierpi na przekonanie o swojej
ogólnej wspaniałości.
Mam
nadzieję, iż „powieść, o której nie mówimy” (Parafraza
częstego cytatu ze świetnego filmu „Osada”), będzie ostatnią
powieścią w moim życiu, którą wolałabym „odprzeczytać”.
Jeśli ktoś jest naprawdę ciekawy, co to takiego było, jak pisałam
wczoraj, mogę odpowiedzieć na pytanie w wiadomości prywatnej. Ale
niechętnie ;)
Ściskam
i pozdrawiam
Sil
|
fot. Sil |