sobota, 20 września 2025

a w niebie

 

na ziemi gwar, susza i skwar
a błękit tylko w niebie
w ogrodzie morze wzburzonych traw
tęsknota tęskni do ciebie
na ziemi szarość wyhodowana
na niebie wszystko się zmienia
wspomnienia wspomnień o nas i dla nas
a w niebie ciche westchnienia

Sil


fot. Sil


czwartek, 18 września 2025

Co czyta polska młodzież?

 

    Co czytywała Sil, gdy była nastolatką? Wszystko, co tylko wpadło w jej ręce. Kochani, dosłownie... Będąc jeszcze w szkole podstawowej, przebrnęłam przez literaturę obyczajową oraz romanse z biblioteczki mojej mamy, czytałam fantastykę, np. "Wiedźmina" Andrzeja Sapkowskiego, z wypiekami na twarzy czekając na wydanie kolejnego tomu. Czytałam serię o Ani Shirley od Lucy Maud Montgomery, wszystkie lektury szkolne z zakresu szkoły podstawowej oraz te, które miał przeczytać mój brat-licealista. Czytałam czasopisma dla dziewcząt, magazyny dla kobiet, a nawet gazety codzienne, gdy tylko jakaś znalazła się w zasięgu moich rąk. Czy wszystko z tego, co czytałam, było dla mnie odpowiednie? Nie. Czy wszystko było wartościowe? Nie. Czy żałuję, że będąc w zasadzie jeszcze dzieckiem czytałam tak wiele literatury nieodpowiedniej dla mnie? NIE!

    Do napisania dzisiejszego posta skłonił mnie artykuł z Gazety Wyborczej z dnia 16.09.2025 r. "Śmieciowe young adult. Nieważne, co czytają, byle czytali?" (), który można przeczytać -> TU. Przeczytałam tylko bezpłatny fragment i, powiem szczerze, nie spodobał mi się, więc nie wykupiłam płatnego dostępu do reszty. Jednak już sam tytuł skłonił mnie do pewnych refleksji.

    Kochani, żyjemy w takich czasach, o których niektórzy żartują, że jest więcej (przynajmniej w Polsce) osób piszących książki niż tych, którzy je czytają. Kiedyś już pisałam coś na ten temat, ale przypomnę krótko, co sądzę. Po pierwsze mamy obecnie niesamowitą "łatwość" i "możliwość" zaistnienia jako twórca. Oprócz tradycyjnych wydawnictw, również tych wydających książki na zlecenie, jest też szereg innych możliwości - media społecznościowe, blogi, strony www, YouTube i inne platformy tego typu. Można pisać i bez żadnej "cenzury" czy nawet nakładów finansowych, własnymi siłami docierać do tysięcy osób ze swoją twórczością. Oczywiście kwestia tego, czy będziemy w stanie coś na tym zarobić jako twórcy lub aspirujący twórcy, to już inna sprawa. Ale mamy możliwość mieć czytelników nawet bez większego wysiłku. Czasem wystarczy przypadek, by jakiś filmik stał się viralem, tak samo jest w przypadku tekstów. Czasem przez przypadek nawet niezbyt wartościowy tekst, stanie się popularny ponad miarę. Takie czasy "nadprodukcji" literatury może i faktycznie nie są dobre dla jakości książek, ale teraz pytanie, czy kiedyś nie zdarzały się "złe" książki, czy też "złe" artykuły w gazecie? Oczywiście, że tak. Tylko dostęp do nich był ograniczony. Nie tylko fizycznie, czy terytorialnie, ale również "marketingowo". Książki nielubiane, nie były polecane dalej i przestawały mieć większe znaczenie. W dobie Internetu nie musi już tak być. To jest i błogosławieństwo, i przekleństwo, niestety. 

    Wróćmy do mojego pytania tytułowego: co czyta polska młodzież? Będąc kilka miesięcy temu na praktykach w szkole podstawowej zauważyłam, że ta garstka dziewcząt, która czytała książki, czytała młodzieżowe powieści fantastyczne. Królowały smoki, wilkołaki czy czarodzieje. Wśród młodzieży w mojej okolicy,  zainteresowanie wśród dzieciaków wzbudzają książki o podobnej tematyce. Wiem też, że jeden synek znajomych czyta tylko książki przygodowe. To chyba nie jest takie złe, prawda? Ale jest inny problem, co czytają starsze nastolatki? Licealiści dla przykładu. Pytałam znajomych rodziców i jedni twierdzą, że "nic", inni, że "nie mają pojęcia". Ktoś tam powiedział "nic nie czyta, ale słucha w necie jakichś audiobooków". Pomijając fakt, że jako mama zastanawiam się, czy byłabym zadowolona, gdyby mój syn słuchał "czegoś tam" w Internecie, czy jednak wolałabym mniej więcej wiedzieć, co to takiego, to to już wzbudza we mnie niepokój. Młodzież powinna czytać, powinna rozszerzać swoje horyzonty, próbować tekstów z różnej tematyki, z różnego zakresu. Pomijam starannie dobrane lektury szkolne i nie mówię, że literatura powinna wypełniać cały wolny czas nastolatków. Ale niestety, żeby rozwijać się młode umysły potrzebują różnorodnego czytania. 

    Nim dobrnę do końca, nawiążę jeszcze do tytułu artkułu, który zainspirował mnie do dzisiejszego tekstu. "Nieważne, co czytają, byle czytali?" I tak, i nie. Oczywiście obecnie w Internecie jest wiele niekontrolowanych treści, choćby pełnych mowy nienawiści, które mogą być szkodliwe. Ale autorka artykułu wpisuje w tytuł również "Śmieciowe young adult", co już samo w sobie jest nieedukacyjne, bo wg mnie powinna użyć określenia "młodzi dorośli", ale wówczas tytuł mniej byłby chwytliwy i musiałby być dłuższy np. "Śmieciowa literatura dla młodych dorosłych." lub "o młodych dorosłych". Czytuję nieraz podobne książki, podobne treści i, przyznaję, nie są one najczęściej najwyższych lotów, ale też większości z nich nie uznałabym za szkodliwe. Raczej takie nic nie wnoszące w życie. Zwłaszcza, gdy są to przedruki życia młodzieży z amerykańskiej szkoły, która wciąż jeszcze nie przystaje do polskich warunków. Dla polskiej młodzieży będzie to często abstrakcja nie mniejsza niż książki fantasy, które czyta. Ale książki uznałabym jednak za bezpieczną opcję i nie czepiałabym się tutaj wyboru młodzieży. Bardziej szkodliwe są dla mnie niesprawdzone przez żadnego redaktora treści w Internecie. Pełne błędów językowych czy np. hejtu jako głównego elementu fabuły. Czy jednak zakazanie tego młodym ludziom coś da? Obawiam się, że nie, bo od zawsze najbardziej kusi zakazany owoc. Co więc zamiast potępienia czytania "śmieciowego young adult" czy amatorskich tekstów w Internecie? Kochani, rozmowy! Dyskusje z młodzieżą, zainteresowanie ze strony dorosłych tym, co obecnie czytają ich dzieci. Dialog o życiu, o zainteresowaniach i również o literaturze ;).


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil


środa, 17 września 2025

Podobno już, czyli znów działa hurtownia, w której księgarnie mogą kupić "Tylko jeden dzień"

 

Kochani!

Otrzymałam informację, iż hurtownia, w której jest przechowywany nakład mojej książki "Tylko jeden dzień" (Silentia), wznowiła działalność po ataku hakerskim i moja powieść znów zaczyna pojawiać się w księgarniach. Niektóre z nich można znaleźć pod opisem książki na portalu lubimyczytać.pl (link - TU). Możliwe też, że powieść pojawi się w wybranych bibliotekach.

Dziś tylko krótko, informacyjnie, gdyż obiecałam, że dam znać, jak znów będzie można nabyć "Tylko jeden dzień". Na jutro szykuję krótki post refleksyjny na temat czytelnictwa wśród młodych ludzi.

Ściskam i pozdrawiam

Sil


Prt Sc by Sil


poniedziałek, 15 września 2025

Quo vadis, człowieku? Czyli czasem Internet mnie przeraża...

 

    Gdy miałam sześć lat, rodzice zabrali mnie do swoich znajomych, do innego miasta. To była jednodniowa wycieczka, a ja cieszyłam się, że zobaczę ich "wielki dom". Wiedziałam, że mają psa, bo mama mnie uprzedzała, że z "psami trzeba ostrożnie", ale gdy dotarliśmy do znajomych, psa w domu nie było. Mój tata rozmawiał jeszcze z kolegą przed domem, a moja mama i ja, zostałyśmy wprowadzone do salonu. Koleżanka mamy - "Ciocia", zaproponowała, żebym sobie gdzieś usiadła. Obeszłam cały salon i ostatecznie usiadłam w sporym fotelu koło wejścia na taras. Mama z "Ciocią" jeszcze rozmawiały stojąc, a później "Ciocia" powiedziała nam, że pójdzie nam zrobić coś do picia i weszła do kuchni przy salonie. Mama stanęła w drzwiach tej kuchni, aby z nią dalej gawędzić, ja zaś siedziałam w fotelu i rozglądałam się ciekawie. Po kilku minutach drzwi wejściowe do domu, które widziałam z miejsca, gdzie siedziałam, otworzyły się. Wszedł mój tata z kolegą a zaraz usłyszałam szczekanie psa. Nagle pies podbiegł w moim kierunku, zjeżył się i zaczął na mnie warczeć. Jego właściciel zaczął odwoływać psa, jednak w tym momencie pies, zamiast pobiec do swojego pana, złapał mnie zębami za przedramię i zaczął szarpać. Wtedy podbiegli właściciele, odciągnęli psa i gdzieś go zamknęli. Moja przerażona mama, złapała mnie i widząc krwawiącą ranę na mojej ręce, szybko wyniosła mnie z domu. Pojechaliśmy do szpitala. Na szczęście obyło się bez szczepień p/wściekliźnie, bo pies był szczepiony. Po fakcie, gdy właściciele tłumaczyli się moim rodzicom z ataku na mnie przez ich pupila, usłyszałam "bo wasza córka usiadła w fotelu naszego psa". Okej, moi mili, ja wszystko rozumiem, nawet to, że pies może mieć swój fotel, ale takie tłumaczenie jest i tak wg mnie co najmniej nierozsądne. Po pierwsze: Mnie, jako dziecku, nie przyszło do głowy, że może istnieć coś takiego jak "fotel psa". Po drugie i najważniejsze: Właścicielka widziała, gdzie usiadłam i nie poprosiła mnie o zmianę miejsca, nie wspomniała też, gdzie mam usiąść. Poza tym to dorosły, a nie sześcioletnie dziecko, ma czuwać nad bezpieczeństwem swoich gości i zainteresować się tym, czy wpuszczony z podwórka pies nie stanowi dla nich zagrożenia. Nie byliśmy gośćmi nieproszonymi, wręcz przeciwnie. Zaproszono nas telefonicznie, abyśmy przyjechali na obiad. Przy okazji... niedługo później pies został uśpiony, bo ugryzł dotkliwie właścicielkę...

    Kilka lat później, gdy wracałam do domu z placu zabaw w okolicy, nagle zobaczyłam, że w moim kierunku biegnie wilczur sąsiadów. Znałam tego psa, ale ponieważ biegł sam, bez smyczy i kagańca i wcale nie wyglądał przyjaźnie, zaczęłam uciekać. Może niezbyt rozsądnie, ale miałam wówczas około dziewięciu lat. Byłam już dziesięć metrów od domu, gdy pies mnie dogonił i ugryzł w udo. Na szczęście zaraz nadbiegł mój brat i przegonił psa. Okazało się, że nie stała mi się wielka krzywda, ale w miejscu ugryzienia miałam porządnego siniaka. 

    Kochani, po co te historie? Cóż, wiecie, że jestem wegetarianką, głównie dlatego, że kocham zwierzęta i nie chcę narażać ich na cierpienie. Nie używam też wyrobów skórzanych, ani produktów testowanych na zwierzętach. Choć od dzieciństwa, od moich dwóch incydentów z psami, boję się obcych zwierząt, nie przestałam ich kochać. Jednak to, co ostatnio czytam w prasie i w artykułach na portalach społecznościowych po prostu mnie przeraża.

    Ostatnio pies pogryzł trzylatka, który tego psa chciał pogłaskać. Pogryzł dotkliwie, dziecko będzie miało blizny. Szanowni Państwo, kochani Czytelnicy. Nie! To nie była wina dziecka! Nieważne, czy dziecko podeszło samo, czy to pies podszedł. Dziecko nie umie oceniać zagrożenia do około siódmego a nawet dziewiątego roku życia, czasem jeszcze później. To wynika z etapu rozwoju myślenia intencjonalnego. Dziecko nie umie przewidzieć skutków swojego zachowania. Od tego są dorośli, którzy to dziecko zawiedli. Nie tylko mama, bo mama też jest człowiekiem i czasem po prostu nie zdąży zareagować, ale przede wszystkim właściciel/właścicielka psa, który/która nie zabezpieczył/a zwierzęcia w odpowiedni sposób. Owszem, należy uczyć dzieci, że do obcych zwierząt się nie podchodzi, ale dziecko ma prawo o tym zapomnieć, nie wiedzieć, nie pomyśleć, bo jest dzieckiem. I, gdy czytam setki komentarzy "wina gówniarza", "dobrze mu tak" i jeszcze gorsze rzeczy, to myślę sobie: Quo vadis, człowieku? Dokąd zmierzasz, skoro zwalasz winę za pogryzienie przez psa na pogryzionego brzdąca, który nie ma jeszcze jakiejkolwiek możliwości, aby przewidzieć, co się może zdarzyć. 

    Uwielbiam zwierzęta, ale to są zwierzęta. Działają instynktownie. Gryzą, gdy czują zagrożenie, gdy chcą się bawić, gdy chcą obronić właściciela nawet przed wyimaginowanych niebezpieczeństwem. Mają do tego prawo, ale my, jako właściciele mamy obowiązek nad nimi zapanować. Jeśli nie potrafimy tego zrobić, nie powinniśmy ich mieć.

Ściskam wszystkich naszych czworonożnych i nie tylko przyjaciół oraz pozdrawiam wszystkich odpowiedzialnych opiekunów. 

Sil


fot. Sil (tak, na przekór ;))


środa, 10 września 2025

Z natury

 

Rozrzucone pestki ku uciesze matki
w oddali rozmowy, które jednak nikną
zgiełk zanika wśród szerszeni brzęku
wśród ciszy połamanych od upadku liści

Zasiane marzenia nic nie gwarantują
że nie zbierzesz plonu? czy to takie dziwne?
pod stopami złamana niejedna nadzieja
choćby dębu, dzikiej róży czy owoców głogu

Refleksyjność jest sensem może samym w sobie
jak istnienie... przecież nieraz nie potrzeba więcej
Tyle wzniosłych myśli w posrebrzanej głowie
ile w młodej, pozłacanej, jak korona drzewa

Silentia

fot. Sil


niedziela, 7 września 2025

Zwątpienie

 

przybyło z dymem jesiennych liści
niezaproszone zwątpienie
we wszystkie życzenia niepokornych myśli
w skrywane głęboko pragnienie
przybyło z wiatrem wciśniętym pod oknem
z szarością zimnego wieczora
zwątpienie w marzenie wśród pełni spełnienie
że wreszcie właściwą jest pora

roślinne kotlety gorącym powietrzem
zwęglone przez nieobecność

może już było wszystko co być miało
lub wciąż nie minęła... ta wieczność

Silentia


fot. Sil


sobota, 6 września 2025

"Słowa pisane nocą", czyli co jeszcze mnie w życiu zaskoczy?

 

    Rzadko podnosiłam jakiekolwiek książki z biblioteczki mojej babci, gdy babcia jeszcze była na świecie. Może dlatego, że dominowały w niej książki religijne i to nie na tematy luźno z religią związane, ale raczej właśnie stricte religijne - modlitewniki, książeczki do różnych nabożeństw, albumy ze "świętych miejsc". Było na półkach babci też sporo książek kucharskich, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by przeglądać tego typu literaturę podczas odwiedzin. Więcej pozycji z daleka nie rozpoznawałam, bo i nie po to chodziłam w odwiedziny do babci, aby zaglądać na jej półki z książkami. Gdy więc trzeba było zabrać się wreszcie za porządkowanie zbirów już po odejściu mojej babci do innego świata, zaskoczyło mnie na jej półkach mnóstwo pozycji. Już wspominałam nie tak dawno temu o książce "Horoskopy z czterech stron świata" Andrzeja Sieradzkiego, która stała w zupełnej sprzeczności do poglądów mojej babci, ale to nie było jedyne, literaturowe zaskoczenie wśród rzeczy babci... Przez całe swoje życie byłam przekonana, że babcia literatury pięknej czy poezji nigdy nie miała w rękach. Że jedyne, co trzymała dłużej w dłoniach to biblia, modlitewnik lub książka z przepisami na sałatki, ciasta i pierogi. Wyobraźcie sobie więc mój szok, gdy wśród licznych pozycji tego typu znalazłam pięć tomików z wierszami od najróżniejszych współczesnych poetów... z imienną dedykacją dla mojej babci. Nie będę pisała o każdym z nich z osobna, ale chciałam wspomnieć o jednej z tych książek. O tomiku "Słowa pisane nocą" Zdzisławy Antoniny Czop-Gwiazdy.

    W pierwszym odruchu, gdy ujrzałam tę niepozorną broszurkę na stosie innych książek, nie byłam nawet świadoma, że będzie to poezja. Sądziłam, że to raczej jakaś broszurka, najpewniej religijna. Jednak tytuł, który brzmi jak tytuł poezji, który sama mogłabym wybrać dla swojej twórczości sprawił, że sięgnęłam do środka. Znalazłam tam miłą dedykację dla babci a następnie przeszło trzydzieści stron z wierszami. 

    Broszura "Słowa pisane nocą" Zdzisławy Antoniny Czop- Gwiazdy została wydana w Będzinie, w 1995 roku przez Stowarzyszenie Twórców Kultury Zagłębia Dąbrowskiego. Zawiera dwadzieścia cztery wiersze autorki plus odrobinę grafiki (Opracowanie graficzne: Andrzej Płonka). Wiele z nich, przyznaję, to wiersze powiązane w jakimś stopniu z religią, jednak są tu również całkiem miłe do przeczytania wiersze miłosne, egzystencjalne czy patriotyczne. Mnie do gustu przypadły szczególnie dwa utwory "Tęsknota" oraz dedykowany mężowi autorki wiersz "Razem przez życie" (fragment na zdjęciu poniżej).

    Poetka Zdzisława Antonina Czop-Gwiazda najwidoczniej nie zrobiła zbyt wielkiej kariery literackiej, gdyż próżno szukać jej książek w księgarniach. Znalazłam jednak cztery tytuły z jej nazwiskiem w Bibliotece Narodowej. Jest też jedna  pozycja w internetowym sklepie z książkami używanymi, ale to wszystko. Zachowam sobie książkę pani Zdzisławy na pamiątkę.

    W przypadku poezji niezwykle trudno napisać mi, czy książkę z wierszami polecam czy nie. Dlatego i tym razem wstrzymam się od głosu. Myślę jednak, że gdy wpadnie Wam w ręce tomik autorstwa Zdzisławy Antoniny Czop-Gwiazdy, warto go przekartkować i sprawdzić, czy znajdziecie coś dla siebie.

Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil




piątek, 5 września 2025

Nieco sentymentalnie, czyli "Ania z Szumiących Topoli"

 

    Pewnie będzie dla Was pewnym zaskoczeniem, gdy napiszę, o czym będzie dzisiejszy post. Książki typu "Ania z Szumiących Topoli" Lucy Maud Mntgomery, to nie jest typ książek, o którym najczęściej piszę na read2sleep.pl, ale jednak nie mogłam się powstrzymać. Wydana po raz pierwszy w 1936 roku, powieść rodem z Kanady, to jedna z moich ulubionych książek i niezawodnych "pocieszycielek". Dlaczego akurat ta, czyli czwarta część z całej serii? Dlaczego nie np. pierwsza, doskonale wszystkim znana "Ania z Zielonego Wzgórza"? Zaraz wyjaśnię.

    Podstawową serię o Ani, składającą się z ośmiu tomów w twardej oprawie, z pięknymi, pastelowymi portretami tytułowej bohaterki (nie licząc dwóch ostatnich części - "Dolina tęczy" oraz "Rilla ze Złotego Brzegu") była czytelniczym "smakiem" mojego dzieciństwa. Tomy wychodziły co kilka miesięcy i na każdy czekałam jak na zbawienie. To przy jednej z tych książek zasiedziałam się do późnych, nocnych godzin i sama się zdziwiłam, gdy spojrzałam na zegar, ale i za okno. Akurat spadł śnieg ;). Pisząc po krótce o całej serii... "Anię z Zielonego wzgórza" zna prawie każdy, gdyż jest to w naszym kraju lektura w szkole podstawowej. Jest to poruszająca, ciepła i zabawna opowieść o jedenastoletniej, rudowłosej dziewczynce przez pomyłkę adoptowanej przez starsze rodzeństwo. Historia jest pełna przygód, pouczających treści, ale i zabawnych wydarzeń. Drugiej części - "Ania z Avonlea" nie zna już prawie nikt i wiele osób nawet nie wie, że druga część w ogóle została napisana. Jest to historia o Ani-nauczycielce i jej przygodach jako (na tamte czasy) świeżo upieczonej dorosłej kobiety. Po "Ani z Avonlea" mamy trzecią część - "Ania na Uniwersytecie", która przez wiele lat była moją ulubioną odsłoną historii, a obecnie niewiele mogę o niej napisać... a następnie jest właśnie "Ania z Szumiących Topoli" - dawniej najmniej, obecnie najbardziej przeze mnie lubiana. Po części czwartej, o której jest niniejszy post, jest jeszcze "Wymarzony Dom Ani" - urocza, ale smutna historia pierwszych lat małżeństwa Ani, później "Ania ze Złotego Brzegu" - historia obszerna, ciepła acz nudnawa i wreszcie wspomniane już wyżej "Dolina tęczy" i "Rilla ze Złotego Brzegu", gdzie Ania przestaje być główną bohaterką na rzecz własnych dzieci. 

    "Ania z Szumiących Topoli" stała się moją ulubioną z kilku względów. Po pierwsze styl. W czwartej części losów głównej bohaterki, mamy bardzo zgrabną mieszaninę narracji - od narracji pierwszoosobowej w postaci listów Ani do ukochanego, aż do narracji w trzeciej osobie. Po drugie, w powieści w zgrabny sposób przemycono kilka kontrowersyjnych tematów jak "Ciocie" Kasia i Lusia. Po trzecie - Lucy Maud Montgomery pięknie przedstawia w "Ani z Szumiących Topoli" przekrój społeczeństwa tamtych czasów, pokazuje problemy codzienne zwykłych ludzi, różnorodność wydarzeń z tamtej epoki. Po czwarte autorka pięknie pokazuje historię miłosną Ani, która staje się interesującym tłem wydarzeń. Całość powieści jest niezwykle ładna, spójna, pouczająca, a jednocześnie lekka, łatwa i zabawna. Autorka w mistrzowski sposób opisuje istotę różnorodności, człowieczeństwa, przyjaźni czy miłości.  Jest to też lektura o prawach kobiet, ich dążeniu do interesującego życia. Bardzo ciekawą postacią jest tu dla przykładu drugoplanowa Julianna, wicedyrektorka szkoły, w której pracuje Ania. Przemiana Julianny w trakcie powieści jest godna poznania, tak jak zresztą wiele innych wątków z "Ani z Szumiących Topoli"

    Powieść "Ania z Szumiących Topoli", jak i całą serię o Ani, oczywiście polecam - tak nastolatkom, jak i dorosłym kobietom. Jeżeli dość macie pikantnych romansów, krwawych kryminałów czy poradników o tym, jak lepiej żyć, myślę, że ta ciepła, pełna optymizmu seria, a zwłaszcza "Ania z Szumiących Topoli", będą w sam raz. Zwłaszcza na długie, deszczowe wieczory, które nieuchronnie się zbliżają.


Ściskam i pozdrawiam

Sil



fot. Sil



czwartek, 4 września 2025

Nic w tym pięknego, że...


W ciągłym zawieszeniu,
wciąż czekając
Nie ma w tym nic pięknego,
że w ciągłym zamyśleniu
wpatrzeni we wskazówki zegara, 
który zbyt wolno odmierza
lub w ciągłym biegu, którego
nie jesteśmy w stanie zatrzymać

Melancholia pomieszana z nadzieją,
która się nie spełnia
Spokój ducha ze strachem, 
że zaraz wszystko runie

To tylko chwila
To minie
Niczego nie możesz być pewny

Może tylko jutra,
że nadejdzie pomimo...

Silentia

fot. Sil


wtorek, 2 września 2025

Lęki

 

i mam te swoje lęki takie nienazwane
dzielę je na wrześniowe i takie majowe
od jakiejś dekady doszły i lipcowe,
gdy wśród cudu uśmiechu łzy ciekną do wewnątrz


pękają nieraz po to, by znowu powrócić
nieraz wystarczy spojrzenie
w pustkę albo w ścianę
niewypowiedziane bywają wtedy słowa
lub te, co wymknęły się z ust, ale nie w porę

w rytmie życia dostrzegam w każdym dniu powszednim
pięć minut tej słowy między dniem i nocą
a później samotność, o którą się modlę
czy tę niewidzialność utkaną przed świtem

Silentia


fot. Sil


poniedziałek, 1 września 2025

Kalendarzowo wciąż lato, meterologicznie niekoniecznie, czyli pierwszy oddech jesieni

 

    Miałam nadzieję, że dziś będzie padał deszcz. Nie pytajcie, dlaczego ;) A jednak pierwszy dzień września, pierwszy dzień szkoły i pierwszy dzień meteorologicznej jesieni, przyniósł piękne słońce, błękitne niebo i upał. W szkolnych, niewietrzonych pewnie zbyt wiele przez ostatnie dwa miesiące salach, panował zaduch tak ciężki, że trudno było się skupić na słowach nauczyciela, trudno było wytrzymać stojąc. Na szczęście miłosiernie skrócono apel, trwał tylko 20 minut, więc dzieciaki jakoś dały radę ustać na rozgrzanej, betonowej płycie boiska. Rodzice również.

    Wrzesień kojarzy mi się od zawsze z nowością i nowym początkiem. Nawet bardziej niż styczeń, gdyż o ile w styczniu faktycznie zaczyna się każdy rok kalendarzowy, to wrzesień był dla mnie od lat symbolem rozpoczęcia nowego etapu w życiu. I dziś znów się nim staje, bo przede mną wielkie wyzwania na te ostatnie kilka miesięcy roku. 

    A co na read2sleep.pl we wrześniu? Akurat tutaj wiele nowego nie będzie ;) Będzie kilka a'la recenzji książek, kilka wierszy, może zdjęć, choć generalnie w tym roku etap fotorelacji się zakończył. Może pojawi się kilka informacji o wydanej w tym roku książce "Tylko jeden dzień" (Silentia), może jakieś krótkie, jednorazowe opowiadanie. Na pewno jednak read2sleep.pl nie będzie świecił pustkami ;).

    Tymczasem życzę Wam, moi mili, pięknej końcówki lata oraz kolorowej polskiej jesieni. Niech długie, jesienne wieczory, które już widać na horyzoncie, będą świetnym pretekstem do relaksu przy aromatycznej herbacie i dobrej książce.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil

środa, 27 sierpnia 2025

Dziwna, przypadkowa, dwudziestoletnia książka, czyli "Horoskopy z czterech stron świata"

 

    Porządkując biblioteczkę mojej niedawno zmarłej babci, natknęłam się na książkę, której bym się tam nie spodziewała. Była to dość obszerna pozycja "Horoskopy z czterech stron świata" pióra Andrzeja Sieradzkiego. Wydana w 2005 roku, pod kilkoma względami jest już nieaktualna, ale to nie jest powód, dla którego nie polecę "Horoskopów". Jest nim brak precyzji, spójności, zbyt sztywny styl oraz przede wszystkim błędy.    

    Horoskopy to często wyśmiewany temat, często również jest po prostu tabu. Znam osoby, które "wierzą w takie rzeczy", ale robią to w tajemnicy przed światem, by właśnie nie narazić się na śmieszność. Są oczywiście, a nawet jest ich sporo, osoby, które otwarcie mówią, że w "prawdziwe" horoskopy wierzą, ale wśród moich znajomych osoby takie są w mniejszości.

    Ja do horoskopów mam dość ciekawy stosunek. Uwielbiam je czytać i jeżeli zwiastują mi coś dobrego myślę sobie "ale fajnie!", natomiast gdy zwiastują mi coś złego myślę "ale bzdury!". Zawsze traktowałam je z przymrużeniem oka, bo gdyby wg najlepszych chęci uznać, że horoskopy, zwłaszcza te najbardziej znane w Polsce, czyli horoskopy dla dwunastu znaków zodiaku umieszczane w gazetach, są absolutnie prawdziwe, mogłoby się okazać, że jednej dwunastej wszystkich ludzi powinno się wieść w danej chwili dokładnie tak samo... Astrolog w tym momencie pewnie powie "Co za bzdury! Przecież jest milion dodatkowych czynników!", ale o to i rzecz się rozchodzi. Horoskopy znane większości z nas tych elementów po prostu nie uwzględniają.

    Jednak lubię poznawać horoskopy, również te w postaci książkowej, jeszcze z innej przyczyny. Lubię czytać o tym elemencie kultury danej części świata. To właśnie dlatego zabrałam się z zapałem za lekturę autorstwa Andrzeja Sieradzkiego. Dlatego też poczułam się nią zawiedziona. Kultury było tu tyle co nic, autor zaś pisał w sposób dość nieskładny, krzywdzący i niejednokrotnie zbyt nadęty. Wspominając chociażby o dzieciach urodzonych w danym zodiaku, pozwalał sobie na stwierdzenia, że dziecko spod takiego znaku nie jest inteligentne a spod innego jest, co wg mnie jest po prostu niemądre. 

    Kolejną wadą "Horoskopów z czterech stron świata" jest brak precyzji i daleko idące uproszczenia. Autor zapomniał np., że chińskie znaki zodiaku nie są wyznacza dokładnie od 1 stycznia do 31 grudnia. Są pewne przesunięcia. Czytywałam książki o chińskich horoskopach pisane przez chińskich specjalistów w tej dziedzinie i pozycja Andrzeja Sieradzkiego mocno się od nich różni, dlatego zastanawiam się, skąd autor polskiej książki czerpał wiedzę.

    Zawiedziona byłam też częścią poświęconą horoskopom z innych części świata. Były one napisane tak skrótowo, jak gdyby autor koniecznie chciał je uwzględnić w książce ze względu na tytuł, ale nie miał już ochoty zagłębiać się w temat. Innymi słowy o tym, co mnie ciekawiło najbardziej, nie dowiedziałam się zbyt wiele. 

    Co uważam za zaletę "Horoskopów z czterech stron świata" Andrzeja Sieradzkiego? Cóż można uznać, że jeśli ktoś dopiero zaczyna zgłębiać temat horoskopów, może potraktować pracę pana Sieradzkiego jako wstęp a następnie sięgać do innych pozycji.


Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil


    

niedziela, 24 sierpnia 2025

Oskar i Pani Róża, czyli o książce, która była dla mnie wyjątkiem od reguły

 

    Książkę "Oskar i Pani Róża" poleciła mi koleżanka. Było to kilkanaście lat temu, gdy rozmawiałyśmy o ulubionych powieściach. Wspomniałam wówczas o czymś, co nie jest tajemnicą, czyli że nie czytuję książek ze smutnym zakończeniem, moja koleżanka zaś odpowiedziała, że ona też tak ma, ale jest jeden wyjątek - "Oskar i Pani Róża". Wówczas na wieść, że nie będzie to wesoła książka zareagowałam jak zwykle. Stwierdziłam, że podziękuję i nie przeczytam, ale pech chciał, że książka trafiła niedługo po tym w moje ręce. Nie była długa, postanowiłam więc raz złamać swoją żelazną zasadę. W efekcie po "Oskara" sięgnęłam, przeczytałam, popłakałam się i... nie żałuję, że to zrobiłam.
    "Oskar i Pani Róża" w wersji, którą przeczytałam, została wydana w 2005 roku przez Wydawnictwo ZNAK (Na zdjęciach poniżej jest również książka wydana przez ZNAK, ale z 2011 roku). Autorem jest Éric-Emmanuel Schmitt znany z filozoficznych dzieł. Opowieść liczy zaledwie kilkadziesiąt stron, ale stanowi całość, której nie trzeba sztucznie rozszerzać.
    "Oskar i Pani Róża" to wartościowa pozycja, nawet jeśli jest typowym wyciskaczem łez. Książka pisana jest dość skrótowo, w postaci czegoś w rodzaju dziennika. Opowiada historię ostatnich dni chorego chłopca, tytułowego Oskara oraz jego relacji z bliskimi, innymi pacjentami, personelem szpitala oraz z wolontariuszką - Panią Różą. Dla krytyków fabuła mogłaby wydawać się mało odkrywcza. Wszak wiadomo, że ciężka choroba często kończy się śmiercią, że ta świadomość jest trudna, wręcz bolesna, a jednak autor opowieści pokazuje te ostatnie dni tak mądrze, jak i delikatnie. Przechodzi przez różne etapy odchodzenia z godnością, pokazuje różne aspekty końcówki życia i różne punkty widzenia w trudnych chwilach. Możemy podglądnąć, co dzieje się w dziecięcej głowie, gdy dociera do niej nieuchronność końca, jak zachowują się dorośli w tej sytuacji. Czytamy o wsparciu i zrozumieniu, ale również o chwilach buntu. Widzimy, że w każdej sytuacji może kryć się pewna wyjątkowość, coś nieuchwytnego, co po nas zostanie...
    "Oskara i Panią Różę" porównuje się często do "Małego Księcia", lecz ja nie widzę wielkiego podobieństwa. Jeśli miałabym się go doszukiwać to dlatego, że zostało mi to zasugerowane przez krytyków literackich. Owszem, bohaterami są dzieci, mądre dzieci o skłonnościach filozoficznych, lecz sens fabuły jest zupełnie inny. "Mały Książę" zawsze był dla mnie czymś nierzeczywistym, "Oskar i Pani Róża" to wręcz surowa rzeczywistość. 

    Choć trochę wbrew swoim zasadom, wszak jestem za czytaniem dla pokrzepienia serc a nie po to, by mieć kolejny powód do smutku, książkę "Oskar i Pani Róża" polecam. Ale nie na każdą chwilę, bo choć opowieść ta może dać też swego rodzaju pocieszenie, to jest raczej lekcją życia niż miło i lekko spędzonym czasem. "Oskar i Pani Róża" to nie jest rozrywka, to coś zupełnie innego - chwila refleksji nad światem, zatrzymania w biegu i głębokiej zadumy nad tym, co w życiu ważne.

Ściskam i pozdrawiam
Silentia


fot. Sil


sobota, 23 sierpnia 2025

chwila

 

nie daleka przyszłość, nie bliska
niczym kwiat paproci - ideał niedościgniony
czasami to tylko chwila
rzadziej złota godzina

a wieczność trwa niewzruszona
jakby nic się nie stało

Silentia


fot. Sil


piątek, 22 sierpnia 2025

Ruiny Zamku na Wyspie, czyli udana próba odnalezienia zabytku, na przekór przeszkadzającej mapie ;)

 

    W zeszłym roku poddałam się i nie zobaczyłam tego, po co przyjechałam do Jelcza-Laskowic, niewielkiego miasteczka pod Wrocławiem. Panował upał ponad 30 stopni w cieniu, a ja szłam w słońcu wzdłuż jednej z przelotowych dróg. Dlatego, gdy mapy Google doprowadziły mnie do tabliczki "Ruiny Zamku na Wyspie" i oznajmiły, że dotarłam do celu, pomyślałam, że albo tym zamkiem jest stara stodoła, albo mapa się myli. W zeszłym roku, w upale nie miałam siły, by szukać dalej, gdy jednak wczoraj dotarłam do Jelcza-Laskowic i zobaczyłam przepiękny, odremontowany pałac, w którym ma obecnie siedzibę Urząd Miasta i Gminy, stwierdziłam, iż podejmę jeszcze jedną próbę odnalezienia ruin. Było warto, choć spod Urzędu czekał mnie godzinny spacer. Na szczęście pogoda sprzyjała. Było ładnie, ale nie za gorąco. Dotarłam na miejsce i cieszę się, że udało mi się odkryć ten zakątek historii. Żałuję jednak, że nikt nie zrobił do tej pory perełki edukacyjnej z miejsca z potencjałem.

    Do ruin zamku z centrum Jelcza-Laskowic idzie się dość prosto. Najpierw ulicą Oławską, później skręca się w Ogrodową i wchodzi się na Odrzańską. Od dworca idzie się mniej więcej 45 minut, od stawu jakieś 25. Po zobaczeniu tabliczki z napisem Ruiny Zamku na Wyspie, należy iść tak jak pokazuje strzałka w lewo, a następnie zejść z wału. Przez jakiś czas nie ma oznaczeń a następnie znów pokazują się strzałki do ruin. Przed samymi ruinami znaleźć można tablicę informacyjną z historią zamku. Całość nie jest najlepiej utrzymana, ale same ruiny są ciekawe. Są nawet jakieś podziemia, jednak nie odważyłam się tam wejść. Ścieżki są wydeptane, domniemywam więc, że ruiny dość często są odwiedzane, ale chaszcze świadczą o tym, że raczej nie przez kogoś, kto o miejsce ma zadbać a jedynie przez miłośników zabytków.

    Polecam odwiedzić Jelcz-Laskowice przy okazji wizyty np. we Wrocławiu. Od centrum Wrocławia pociągiem jedzie się około 50 minut. Samochodem nie będzie raczej szybciej. Po zwiedzaniu ruin można zrelaksować się nad całkiem ładnie utrzymanym stawem, choć większość punktów gastronomicznych działa tutaj tylko w weekendy.

Ściskam i pozdrawiam

Sil

fot. Sil
Urząd Miasta i Gminy Jelcz-Laskowice

















fot. Sil
Ruiny Zamku na Wyspie





fot. Sil
Staw i plaża w Jelczu-Laskowicach


czwartek, 21 sierpnia 2025

Miasto, które warto zwiedzić na Dolnym Śląsku, czyli Świdnica

 

    Nie miałam w planach na ten rok zwiedzania Świdnicy, jednak los zdecydował inaczej. Trzeba było załatwić tam pewną sprawę (niestety, nie bardzo się udało...), a skoro już poświęciłam te 65 minut na dojazd pociągiem z Wrocławia, postanowiłam przejść się po miasteczku. 

    Świdnica to urokliwe miejsce, pełne zabytków, zieleni i widoków na góry. Jest tu spokojnie i ładnie. Rynek tętni życiem - w każdej kawiarni zobaczyć było można pełno ludzi, są kwiaty i na każdym rogu fontanna, choć działały tylko trzy z czterech. Jest w Świdnicy bogato zdobiona Katedra (obecnie w remoncie) i słynny Kościół Pokoju, który jednak tym razem udało mi się obejrzeć tylko z zewnątrz. Niedaleko Rynku znajduje się ponadto słynna bycza kamienica - Dom pod Bykami a na jednym z rynkowych rogów zobaczyć można piękny budynek z Hermesem na szczycie. Można zwiedzić również wieżę ratuszową (10 zł bilet normalny, 6 zł ulgowy), choć uwaga na przerwę techniczną (wczoraj była w godzinach 13:30-14:10). Wieża nieczynna jest również w poniedziałki. W Świdnicy zobaczyć można ponadto kilka reliktów PRL, gdyby ktoś tęsknił do starych czasów ;). Całe miasteczko wydaje się dobrze skomunikowane i dość czyste, choć jest jeszcze wiele do zrobienia, jeśli chodzi o zabytkowe kamieniczki.

    Polecam wycieczkę do Świdnicy - sądzę, że taka jednodniowa wystarczy. Dojazd jest dobry tak pociągiem, jak i samochodem. 

Ściskam i pozdrawiam

Silentia
























fot. Sil


Najpopularniejsze posty :)