wtorek, 10 grudnia 2024

Natręt i Zołza - Rozdział 3 (ostatni)


Natręt i Zołza

Rozdział 3.



Wiktor



Cholera, czemu nie pojechałem po te fajki? Przypomnijcie mi… A tak, śpieszyłem się na siłownię i do Doroty. Kto to jest ta Dorota, jeszcze raz? Zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że nie przyjdę. Zaznaczyłem też, że będę z nią chciał porozmawiać za kilka dni. Ok, nawet ja nie byłem takim dupkiem, żeby zakończyć to, cokolwiek to było między nami, przez telefon na dwadzieścia minut przed spotkaniem, które odwołałem. Czułem się teraz trochę jak idiota, bo w sumie mój powód nie był najrozsądniejszy. W końcu trudno było uznać za rozsądne odwołanie spotkania z gorącą laską tylko dlatego, że jakaś kobieta na siłowni, ewidentnie zołzowata i wciąż dla mnie bezimienna, uśmiechniętą się do mnie i puściła oko, prawda? Ok, jestem kretynem lub mam dziwne objawy kryzysu wieku średniego. W sumie trzydzieści osiem lat to jeszcze nie tragedia, ale też już nie przelewki.

Jeszcze raz obmacałem wszystkie swoje kieszenie w poszukiwaniu papierosów, ale niestety, znalazłem tylko zapalniczkę. Przerzuciłem nogę przez maszynę i czekałem, usilnie wpatrując się w stronę wejścia do siłowni. Gdzie ona się podziewała?

Spojrzałem na zegarek było dziesięć po dwudziestej pierwszej...



***



Wiktoria



Gdy wyszłam z szatni przebrana i umyta, pana przystojniaka już nie było na sali. Uf, mogłam nareszcie oddychać spokojnie. Tylko dlaczego czułam się tak, jakby właśnie przeszła mi przed nosem szczęśliwa szóstka w dużym lotku i zniknęła we mgle? Nieważne, przejdzie mi. Nawet ja musiałam przyznać, że wciąż jeszcze nie byłam taka stara. Miałam prawo z entuzjazmem reagować na męskie wdzięki, prawda? Pomijając fakt, że zdarzyło mi się po raz pierwszy zwrócić uwagę na jakiegokolwiek mężczyznę od śmierci męża, nie ma się nad czym rozwodzić... Wyszłam do recepcji, aby oddać kluczyk i odebrać swoje prawko. Niestety recepcjonistki nie była na miejscu. Usiadłam na kanapie w poczekalni i zupełnie bez powodu skanowałam salę gimnastyczną. Minuta, dwie, trzy…



- A tu pani jest – zagadnęła mnie dziewczyna z recepcji. – Już myślałam, że wyszła pani bez swojego dokumentu.

- Byłam w szatni, a gdy wyszłam nikogo nie było.

- Byłam na obchodzie. Proszę – wręczyła mi mój dokument i odebrała kluczyk. – Podobało się pani?



Dziwne, półtorej godziny temu wyglądała na zupełnie niezainteresowaną moją obecnością, a teraz, gdy chciałam jak najszybciej stąd wyjść i wrócić do domu, aby sięgnąć po zapas czekolady na czarną godzinę, nagle była taka rozmowna. Wrrr



- Nie jestem pewna. Nie zmęczyłam się zbyt, ale to jednak miło się poruszać i porozciągać.

- Niech mi pani wierzy, dopiero po prawdziwym treningu człowiek czuje największą satysfakcję. Może chciałaby pani skorzystać z pomocy naszych trenerów personalnych?



No i jesteśmy w domu. Po prostu próbuje mi wcisnąć usługę, wrr.



- Nie, nie. Na razie dziękuję. Muszę się poważnie zastanowić nad tym, czy to wszystko - wykonałam szeroki gest ręką – jest na pewno dla mnie. Ale dziękuję za ofertę.

- Jakby pani była jednak zainteresowana, to teraz mamy dużą zniżkę na roczne karnety. Promocja przedświąteczna. Trwa jeszcze tylko do 10 grudnia.

- Zastanowię się, dziękuję jeszcze raz. Dobranoc.



Uśmiechnęłam się przepraszająco i już mnie nie było. Nawet nie byłam pewna, czy coś odpowiedziała na moje pospieszne pożegnanie, czy nie. W każdym razie, gdy dotarłam wreszcie do wyjścia był już dobry kwadrans po dwudziestej pierwszej. Pięknie, a obiecałam, że będę przed wpół do dziesiątej. Westchnęłam i ostatecznie zrezygnowałam z szybkiego zajrzenia do sklepu spożywczego, jedynego otwartego miejsca w galerii o tej porze. Mogłabym kupić lody czy pizzę, ale mój syn i tak pewnie zdąży zasnąć zanim wrócę, a chciał mnie osobiście zapytać, jak było. Trudno, może zdążę chociaż powiedzieć jeszcze jakieś dobranoc.

Wyszłam przed galerię i rozejrzałam się, zastanawiając się, czy jest sens o tej porze iść na przystanek, żeby podjechać ten kawałeczek do domu, czy od razu urządzić sobie po prostu spacer. I nagle moje oczy napotkały inne. Aż podskoczyłam, gdy zobaczyłam, kto właśnie zsiadł z motocykla i idzie w moją stronę.



- Długo ci to zajęło – usłyszałam – Już myślałem, że będę musiał ruszyć na ratunek.



***



Wiktor

Przez chwilę tylko staliśmy i gapiliśmy się na siebie. Moja piękna nieznajoma wyglądała, jakby właśnie zobaczyła ducha. Czy to aż tak niespodziewane, że postanowiłem na nią zaczekać przed wejściem i przez prawie pól godziny wpatrywałem się w drzwi do galerii handlowej? Na szczęście wybrała te od parkingu, czyli najbliższe siłowni, bo właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby wyszła drugim wyjściem, to czekałbym tu na próżno. Jak to się stało, że wcześniej na to nie wpadłem? Ha! Widać dopisywało mi dziś trochę szczęścia.



- Czekasz na mnie? - nieznajoma uniosła pytająco brwi.

- Najwidoczniej – uśmiechnąłem się. – Mam nadzieję, że to w porządku.

- Nie jestem pewna… - odpowiedziała a ja wstrzymałem oddech. – A jakbym wyszła drugim wyjściem?

- Cóż, los nam sprzyja. To musi być przeznaczenie – wyszczerzyłem się.



Przez chwilę nic nie odpowiedziała i znów zacząłem się zastanawiać, czy nie zignoruje mnie, jak na samym początku naszej krótkiej znajomości.



- Chciałbym cię odwieźć do domu – walnąłem prosto z mostu.

- Nie ma takiej opcji.



Niech to szlag!



- Dlaczego?

- Nie znamy się, wiesz? Nie mam już nastu lat, żeby wsiąść na coś takiego – głową wskazała moją hondę – i to jeszcze z nieznajomym.

- No to się poznajmy – wyciągnąłem do niej rękę – Wiktor Wild.



Teraz to już naprawdę moja piękna obsesja miała wyraz twarzy, jakby zobaczyła ducha. No co? Nazywałem się podobnie jak jej zaginiony dziadek, czy co?



- Jesteś Wiktor Wild? Jaja sobie robisz?

- Przysięgam, że nie tym razem – uniosłem ręce w obronnym geście. – Znasz mnie?

- Nie, tzn. nie osobiście – przygryzła wargę. – Jestem Wiktoria Dobrzyńska…

- Wiktoria Dobrzyńska – coś zaczęło mi świtać. Tak, już rozumiałem, dlaczego wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Pewnie wielu z moich pracowników tak właśnie wyglądałoby, gdyby poznało mnie osobiście – Wiktoria z marketingu. Od jakichś czterech miesięcy, zgadza się?

- Tak, zgadza się – odparła wolno. – Wiesz, że w firmie zastanawiają się, czy naprawdę istniejesz?

- Mogę się tego domyślić – uśmiechnąłem się lekko, ale tak naprawdę nie było mi do śmiechu. Pamiętałem dokładnie, jak dwa lata temu kazałem zmienić politykę kadrową działowi HR, po tym jak odeszło od nas w jednym miesiącu 4 pracowników. A ściślej dwa małżeństwa. Za spoufalanie się w miejscu pracy można było zostać zwolnionym.

- Cóż, miło mi było w końcu przykleić twarz do nazwiska… Szefie.



No i się zaczyna. Wiktoria cofnęła się odrobinę i już zaczęła szukać drogi ucieczki. Pytanie: Czy jestem tak wielkim dupkiem, aby sprawdzić w plikach personalnych, gdzie mieszka? Mogło się tak okazać.



- Hej, nie uciekaj! To nic nie zmienia – zawołałem za nią. – Nadal chcę cię odwieźć do domu.

- Dzięki, ale nadal nie ma takiej opcji – odkrzyknęła mi. – Ale miło byłoby czasem zobaczyć cię w biurze.



Pomachała mi i już jej nie było. Nieco skołowany wsiadłem z powrotem na motor i odpaliłem silnik. Cóż, czułem, że się uśmiecham. Jak mówiłem? Przeznaczenie, tak? Chyba czas, aby mój permanentny home office oficjalnie się zakończył. I czas na małą zmianę zapisów w polityce kadrowej…

END


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze posty :)