UWAGA!
Kto czeka na powrót do moich opinii o przeczytanych książkach, spieszę donieść, że dziś (najdalej jutro) pojawi się recenzja jednej z powieści Kendall Ryan :). Powolutku, jednak wracam do czytania! ;) Tymczasem zapraszam na trzeci rozdział "Zapachu konwalii" znanego w 2012 roku jako fan fiction do anime Sailor Moon, a noszącego tytuł "Z mgieł ku słońcu".
Ściskam
Sil
Zapach konwalii
Rozdział 3
Urszula mocno ściskała na kolanach niewielką torbę podróżną, przeklinając w myślach silny, północy wiatr. Miała wrażenie, że niewielka łódka, którą miała dostać się na mały półwysep, na którym mieszkał jej prawdopodobny pracodawca, zaraz wywróci się do góry dnem. Co chwila robiło jej się słabo, gdy jakaś fala mocniej uderzyła w dziób bądź burtę. Zamykała wtedy oczy i tłumaczyła sobie, że przecież w końcu muszą dopłynąć na drugi brzeg.
Nie brała zbyt wiele bagażu, na wypadek, gdyby Pan von Dohna nie zaakceptował jej na swoją opiekunkę. Uznała zresztą, iż nawet jeżeli rzeczywiście zostanie tu na dłużej, to spokojnie wystarczy jej to, co zabrała ze sobą. A jeśli nie wystarczy, to dokupi coś po wypłacie.
Z papierów, które dostała zaledwie wczoraj wynikało, że mężczyzna jest niepełnosprawny po wypadku samochodowym sprzed przeszło czterech lat. Poruszał się o kulach, cierpiał przy tym bardzo, ale nie chciał za nic zacząć korzystać z wózka inwalidzkiego. Dlatego też potrzebował fizjoterapeutki, która odpowiednim masażem kręgosłupa uspokoi targający nim ból i rozluźni jego spięte mięśnie. W skrajnych przypadkach, np. przy zmianie pogody, o którą nie trudno było w górach, miała umiejętnie zrobić zastrzyk przeciwbólowy. I tego właśnie Urszula obawiała się najbardziej. Nie znosiła zastrzyków nie tylko jako pacjentka, ale również jako pielęgniarka.
Czterdziestoletni arystokrata, z którym jak do tej pory żadna opiekunka nie wytrzymała dłużej niż miesiąc... - mruknęła do siebie po polsku, przypominając sobie szczegóły zlecenia – Ciekawe...
Słucham, Panienko?
Aż podskoczyła słysząc głos tuż za swoimi plecami. Odwróciła się nerwowo i zachichotała dla niepoznaki na widok starszego mężczyzny, który wcześniej przedstawił jej się jako Robert Braun - ogrodnik i dozorca Pana von Dohna. Miał przyprowadzić ją na miejsce, czyli mówiąc dokładnie przeprawić łódką przez obszerne jezioro, które oddzielało posiadłość jej nowego pracodawcy od reszty świata.
Ach, nic, nic – odpowiedziała już płynnym niemieckim - Tak sobie głośno myślałam – machnęła ręką, aby podkreślić błahość sytuacji.
Rozumiem... Proszę tego lepiej przy nim nie robić.
Czego mam przy nim nie robić? Tzn. przy kim? - nie zrozumiała od razu.
Proszę głośno nie myśleć przy Panu von Dohna. To sprawiedliwy człowiek, ale dość ponury. Nie toleruje wokół siebie ludzi.... rozmownych – uśmiechnął się lekko i przysiadł do niej.
Ach tak.
Proszę nie oceniać go źle – uznał za celowe usprawiedliwić pracodawcę – Kilka lat temu przeżył straszne chwile. To dlatego jest taki. Zresztą sam nie wiem, czy byłbym inny na jego miejscu.
Na potwierdzenie swoich słów mężczyzna posmutniał wyraźnie i pokręcił znacząco głową, po czym kontynuował. Był już dość wiekowy, potrzebował się wygadać, zwłaszcza, że na co dzień nie miał ku temu okazji.
Zresztą my wszyscy kochaliśmy Panią Różę i Panienkę Sarę.
Co to za Panie?
To były żona oraz córka Pana von Dohna. Zginęły w tym wypadku, dawno temu. To dlatego on nie chce poddać się operacji.
Nie rozumiem – Urszula poczuła, że robi jej się gorąco. Wypadek... Jej własne bolesne wspomnienia stanęły jej przed oczami jak żywe. Potrząsnęła głową, aby je odgonić.
Wie Pani... To on wtedy prowadził auto. Była straszna burza. To nie była jego wina, naprawdę. Tylko cudem przeżył.
Rozumiem... - ponowne potrząśnięcie głową, aby odgonić złe obrazy.
Wszystko w porządku, Panienko?
Pani... tzn. jestem wdową.
Taka młoda? Już wdowa?
Cóż... Mam już trzydzieści jeden lat.
Doprawdy, nie dałbym Pani więcej niż dwadzieścia! - szczerze zdziwił się mężczyzna – Ale tymczasem dopłynęliśmy. Proszę mi pozwolić pomóc z tą torbą.
Urszula ocknęła się i rozejrzała po okolicy. Mechanicznie odpowiedziała, że poradzi sobie, gdyż bagaż nie jest ciężki.
Nalegam, Panienko. Tzn. Pani Bielik... - uśmiechnął się i wziął torbę z jej rąk.
Poszła za nim po krótkim pomoście, przez uśpiony dziedziniec. Wciąż jeszcze było bardzo ciemno w ten późnojesienny czas, jednak mogła doskonale zobaczyć zmrożony ogród oraz górujący nad nim sporych rozmiarów pałac. Tak, pałac. Cholerny pałac!
Witamy w Rezydencji von Dohna– uśmiechnął się ponownie dozorca.
Dziękuję...
Przy okazji – odwrócił się jeszcze przed drzwiami.
Tak?
Proszę nie wspominać Jaśnie Panu o naszej rozmowie z łodzi.
Oczywiście.
Dziękuje. W takim razie zapraszam na śniadanie.
***
Szumiało jej w głowie i, o ile wcześniej była tylko lekko zestresowana z powodu swojej pierwszej w życiu prawdziwej pracy, to teraz była przerażona. Śniadanie zjadła w towarzystwie miłych ludzi – dozorcy, którego poznała już wcześniej, dwóch dość wiekowych pokojówek i nie mniej wiekowej kucharki. Wszyscy zdawali się służyć w tym domu od pokoleń i wiedzieć o mieszkańcach tego domostwa wszystko. Urszula czuła się teraz, jakby przyleciała ze świata rzeczywistego do jakieś dziwnej bajki o złym, tajemniczym lordzie i wiernej, starej służbie.
Śniadanie, które jadła z pracownikami pałacu rozpoczęło się o siódmej rano. Godzinę później, chwilę przed tym, jak miała spotkać się z potencjalnym pracodawcą, wiedziała już niemal wszystko o zwyczajach, tajemnicach, przypuszczeniach… Służba namalowała jej Simona von Dohna jako mężczyznę surowego, bezkompromisowego, niezdolnego do najmniejszej radości. O śmiechu w tym domu, jak jej radzono, miała od razu zapomnieć. Miała się nie odzywać niepytana, cicho wykonywać polecenia oraz nie komentować fanaberii. Tylko w ten sposób mogła sobie zapewnić dobre relacje z chlebodawcą.
Nie zrozum nas źle, złociutka – poklepała ją po ramieniu tęga kucharka – To dobry człowiek, ale niestety po dość ciężkich przejściach. Jak znam Roberta to już Ci wszystko opowiedział. Przez to nasz Pan ma swoje dziwactwa, ale my je szanujemy. Doprawdy jest surowy, ale sprawiedliwy. A jeśli on nas traktuje z szacunkiem to i my powinniśmy znać swoje miejsce, prawda?
Nie umiała wydusić w tym momencie słowa, ale kucharce o wdzięcznym imieniu Petunia, nie było to najwyraźniej potrzebne.
Dlatego nie masz się czego bać, zwłaszcza, że na kilometr widać, jaka jesteś skromna i cicha – Petunia wykonała szeroki gest, aby pokazać na strój oraz bagaż Urszuli – Tamte poprzednie pielęgniarki to były wrzaskliwe, kolorowe dziewuchy. Nawet my z trudem je znosiliśmy, a co dopiero Jaśnie Pan. Jestem pewna, że Ty nie przysporzysz żadnych kłopotów.
Ula nie mogła się nie uśmiechnąć, choć jej uśmiech był bardzo smutny i nie sięgał oczu. Jednak nie miała już czasu na dłuższe rozmyślania czy rozmowy. Na zegarze dochodziła ósma a to oznaczało, że za chwilę pozna swojego wyjątkowego pacjenta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz