Na początku napiszę o czymś, co pewnie ucieszy większość moich polskich Czytelników – tak, książka posiada polskie wydanie. W lipcu 2023 roku pojawiła się na rynku po angielsku a już trzy miesiące później znalazła się na nim również w wersji polskiej. Od razu zaznaczę, iż ja polskiego wydania nie czytałam i nie zamierzam. W dodatku nie wiem, czy i kiedy uda mi się wymęczyć tę pozycję do końca. Booooo nie, Moi Mili, nie przeczytałam jeszcze całości. Próbuję od tygodnia i po kilku rozdziałach po prostu mam dość. W tym momencie przeczytałam 62% (wiem, dzięki aplikacji ;)) i zachodzę w głowę, dlaczego idzie mi to aż tak źle.
„Practice makes perfect” pióra Sarah Adams została wydana w Polsce pod tym samym tytułem tylko z dopiskiem „Lekcje randkowania” i wiecie co? Gdybym najpierw zobaczyła ten polski tytuł, nawet bym nie wzięła tej pozycji do ręki. Póki co mogę tylko napisać, że prawdopodobnie miałabym rację ;).
Powieść nie ma najgorszych opinii, ale te, które są bardziej konkretne są też bardziej miażdżące. Dawno nie miałam tak, że zgadzam się raczej z tymi negatywnymi niż pozytywnymi recenzjami. Zwykle byłam gdzieś pośrodku, ale nie tym razem.
„Practice makes perfect” to drugi tom cyklu „When in Rome” i już po opisie serii mogłabym śmiało zrezygnować z czytania. Rome to małe miasteczko z piekła rodem, w którym każdy interesuje się każdym, na porządku dziennym jest hejt i plotki czy ogólne wtrącanie się w cudze sprawy. Autorka traktuje takie tło jako główny element humorystyczny powieści i już za to znajduje się na mojej czarnej liście. Po prostu ja nie widzę w podobnych sytuacjach niczego zabawnego. Widzę tu raczej potencjał do traumy dla młodych ludzi. Może przemawia przeze mnie mieszczuch z dużego, bardziej anonimowego miasta, ale szczerze? Nie widzę niczego zabawnego w fakcie, że o moich prywatnych, w tym sercowych sprawach, będzie dyskutować pół miasteczka (jeśli nie lepiej...).
Bohaterowie to też nie do końca moje klimaty. Przesłodzona MC – Annie, która pozwala całemu miastu, a zwłaszcza swoim siostrom, rządzić jej własnym życiem, bo „boi się je zranić”. Geez! Naprawdę? To jest taki „syndrom ofiary”, który również nie wydaje mi się zabawny. Fajnie, że „jedynym”, który widzi, że jest w niej coś więcej i coś głębszego jest Li – Will, ale ten znowu ma traumę z dzieciństwa, która nie pozwala mu się przecież zaangażować w nic poważnego z Annie. Z jednej strony więc niby widzi, że nie jest ona tylko słodką laleczką z porcelany, a z drugiej sam ją w ten sposób traktuje.
Ale to nie wszystko. Książka jest po prostu przegadana. Ciągnie się, jak krówka ciągutka, a ja wolę kruche. Czytam rozdział, następnie drugi i zaczynam robić się senna… Serio! Zasypiam nad powieścią, która miała być komedią romantyczną! Fajnie, bo od kilku dni dłużej śpię (choć nie widzę, żebym była przez to bardziej wyspana), ale z drugiej strony nie sądzę, aby intencją autorki było napisanie kołysanki.
Mam oczywiście też kilka plusów i to wcale nie dlatego, że nie umiem napisać całkowicie złej opinii :). Plusem jest rozdział napisany w formie esemesów. Podobał mi się i żałuję, że pól książki nie zostało napisane w ten sposób. Był to fajny zabieg dodający smaczku. Plusem jest też oczywiście wygląd głównej bohaterki, bo ostatnimi czasy myślałam, że nie ma już innych MC niż brązowowłose/czarnowłose piękności. Tym razem mamy blondynkę, więc jestem zadowolona ;). Plusem jest też Amelia, przyszła szwagierka Annie, którą polubiłam od pierwszego zdania. Fajnie wykreowana postać. Kolejny plus to brat Annie – Noah. Bałam się, że będzie jakaś drama w rodzaju „jestem groźnym starszym bratem, trzymaj się od mojej malutkiej siostry z daleka zły Willu!” Ale na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Noah słusznie zauważył, że jego siostra jest dorosła i sama decyduje, z kim się umawia a z kim nie. Tego mi brakowało w wielu powieściach, które do tej pory czytałam.
I jeszcze jedno, Drodzy Czytelnicy. Gdybym czytała tę powieść jeszcze rok temu, możliwe, że nie byłabym nią tak zawiedziona. Teraz jednak widzę różnicę w prowadzeniu fabuły i niestety „Practice makes perfect” od Sary Adams to dla mnie kolejny przykład książki, w której autor nie wie, kiedy skończyć wątek. Zamiast tego pisze, pisze, pisze…. A powieki robią się coraz cięższe i człowiek usypia ;).
Nie mogę ocenić książki, a dokładniej nie mogę napisać, czy ją polecam, czy nie. Muszę najpierw „wymęczyć” ją do końca. Wiem, że zaczęła się przemiana głównych bohaterów, więc jestem ciekawa, jak się ów przemiana skończy. Dlatego, gdy skończę, napiszę jeszcze raz i dam znać, co ostatecznie sądzę na temat tej pozycji. Licząc do 26 rozdziału (z 40) jestem na nie ;). Ale kto wie? Może mnie jeszcze pozytywnie zaskoczy?
Ściskam i pozdrawiam
Silentia
fot. Sil |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz