W
2018, 2022 oraz w 2023 roku wydałam swoje książki. Pod prawdziwym
nazwiskiem, dlatego nie będę pisać na ich temat nic więcej, a ta
wzmianka ma służyć tylko temu, żeby zapewnić Was, Drodzy
Czytelnicy, iż temat, który poruszę w niniejszym tekście, jest mi
bardziej niż mniej znany. Zresztą tytuły moich książek nie są
tu do niczego potrzebne, ponieważ refleksja będzie dotyczyła
czegoś zupełnie innego. Czegoś bardziej technicznego i
podstawowego. Możliwości wydawniczych w naszym kraju.
Jeszcze
jakiś czas temu można było powiedzieć, że możliwości jest
niewiele, ale nie dziś. W ostatnich latach pojawiło się ich
naprawdę sporo i tak – do jednych potrzeba więcej pieniędzy niż
talentu, do innych wyłącznie talentu, do jeszcze innych wyłącznie
pieniędzy. Problem w tym, że gdy na rynku wydawniczym pojawiła się
konkurencja, pojawiła się też szeroko zakrojona dyskusja na temat
„jakości i sensu”, etyki wydawniczej lub jej braku oraz tego,
czy wydawnictwa typu „vanity” i self-publishing, o czym za
chwilę, „aby na pewno są potrzebne?”, czy po prostu zaśmiecają
polski rynek książki. Powiem szczerze, że ja nie posiadam
jednoznacznej opinii na ten temat, ale i tak chciałabym zabrać głos
w temacie, który jest bliski mojemu sercu.
Zastanawialiście
się kiedyś, Drodzy Czytelnicy, jaką drogę musi przejść książka,
zanim trafi w Wasze ręce? Tych dróg jest kilka. Z reguły, gdy
pisarz czuje w sobie przypływ weny i przeleje swój pomysł na
przysłowiowy papier, może książkę schować do szuflady i tam
trafia pewnie większość rękopisów, może znaleźć konkurs literacki i
tam spróbować swoich sił (często wygrana w konkursie literackim
jest nagrodzona wydaniem dzieła i najczęściej zajmuje się tym
organizator konkursu), może pójść do drukarni i wydrukować
dzieło „na życzenie” lub szerzej jako self-publisher, ale jeśli
oczekuje profesjonalnej książki a nie zwykłego wydruku lub pozycji
z technicznymi błędami, może też skontaktować się z
wydawnictwem. Oczywiście konkursy są fajne dla debiutantów, ale
jest ich tak niewiele, że trzeba traktować niniejszą opcję
marginalnie. Inaczej nie powstawałoby zbyt wiele nowych pozycji na
rynku książki. Druki na życzenie też są jakąś opcją, ale tu
pisarza czekałoby wiele pracy. Ktoś musiałby książkę zredagować
i przygotować do druku, nawet jeśli potrzebowalibyśmy kilku
egzemplarzy tylko dla rodziny i znajomych. Właściwie to jest opcja,
którą właśnie miałam na myśli pisząc, że talent jest
nieistotny a liczy się tylko, czy ktoś ma pieniądze... I jest
jeszcze opcja profesjonalnych wydawnictw i mamy tutaj trzy możliwości
– wydawnictwa tradycyjne, które podpisują umowę z autorem i same
finansują wydanie książki, wydawnictwa, które zajmują się
stroną techniczną wydania książki, ale zapłacić za to musi
autor (od biedy można tę opcję również podciągnąć pod
self-publishing) oraz wydawnictwa, które współfinansują wydanie
książki w teorii dzieląc się kosztami z pisarzami. Dlaczego w
teorii? Bo często podział tych kosztów po głębszym zastanowieniu
nie jest do końca uczciwy.
Na
początku weźmy na tapet najbardziej tradycyjne wydawnictwa i ich
wady oraz zalety. Zaletą jest oczywiście to, że autor nie płaci
za wydanie książki. Również za zaletę uważam fakt, że
tradycyjne wydawnictwo, zwłaszcza takie, które jest znane, wyda się
wiarygodniejsze czytelnikom i chętniej takie nowości wydawnicze
znajdą się w szeroko rozumianych mediach. Ale szczerze? To są
jedyne zalety, które widzę. Wad jest natomiast sporo. W
tradycyjnych wydawnictwach z reguły wymaga się, aby pisarz przesłał
całe dzieło pocztą tradycyjną lub elektroniczną i czekał
minimum trzy-cztery miesiące na… No właśnie. W zasadzie na nic,
bo wydawnictwa tradycyjne nie przesyłają żadnej odpowiedzi.
Kontakt z ich strony jest tylko i wyłącznie wtedy, gdy interesuje
ich wydanie dzieła. Z jednej strony okay, ich prawo, ale z drugiej?
Później pisarz siedzi i się zastanawia po tych trzech-czterech
miesiącach (albo i dłużej), czy jego dzieło na pewno zostało
odrzucone? A może gdzieś zaginęło? A może ktoś przeoczył
maila. A może ktoś o nim zapomniał lub się pomylił? I tak dalej…
Owszem, domyślam się, że nadsyłanych utworów jest sporo, ale w
moim odczuciu odpisanie autorowi po przeczytaniu jego dzieła z
krótką informacją, czy wydawnictwo jest, czy nie jest
zainteresowane, powinno być normą. Już inna sprawa –
uzasadnienie decyzji odmownej. Ale dlaczego pisarz ma myśleć
miesiącami, czy aby na pewno nie nastąpiła jakaś pomyłka i czy
ktoś w ogóle jego dzieło przeczytał?
Wadą
wydawnictw tradycyjnych jest nie tylko czas oczekiwania, nie tylko
brak odpowiedzi, ale również to, że późniejszy proces wydawniczy
również jest długi. W dodatku takie wydawnictwa najczęściej
pragną pozyskać dla siebie autorskie prawa majątkowe, więc autor
zwykle traci możliwość rozporządzaniem własnym dziełem wg
własnego uznania a dla niektórych osób ten stan rzeczy bywa
nieakceptowalny.
Teraz
zajmijmy się wydawnictwami z drugiego końca przedziału, czyli
takimi, w których wydawane są książki za pieniądze autora, ale
niczym innym niż techniczną stroną takie wydawnictwo się nie
zajmuje. Takie podejście wydaje mi się uczciwe, bo po prostu firmy
świadczą usługę. Nie ingerują w dzieło, biorą pieniądze i
koniec. Dzieło jest a autor może zrobić z nim co zechce. Sprzedać,
rozdać, schować do piwnicy, ustawić na swoim regale dla ozdoby.
Jakiej jakości są te książki? Różnej. W takich wydawnictwach
raczej nie ma wewnętrznych recenzji. Korekty są, ale trzeba za nie
osobno płacić. Ponadto, jak mówił mi kiedyś jeden z
zaprzyjaźnionych wydawców, bywają kłótnie między autorami a
korektorami. Kłótnie te czasem kończą się wstrzymaniem procesu
wydawniczego albo tym, że dany pisarz ostatecznie rezygnuje z
korekty dzieła. W tradycyjnym wydawnictwie taka książka po prostu
zostałaby odrzucona, ale przy płatnej usłudze? „Chcesz mieć pan
z błędami to proszę”. Inna sprawa, Drodzy Czytelnicy, korektorzy
też są ludźmi i też nie są nieomylni. Sama poprawiałam błąd
ortograficzny po korektorze i szczerze? Byłam wówczas wściekła.
Na szczęście wydawca ostatecznie nie wziął ode mnie pieniędzy za
korektę. Powiem szczerze, że ja korzystałam dokładnie z takiego
typu usług wydawniczych. Chodziło mi o przygotowanie książki od
strony technicznej i jej wydruk w nakładzie, który był mi
potrzebny dla bardzo konkretnego grona odbiorców. To, że 17-18(wg różnych źródeł) egzemplarzy musiało być dodane do mojego zamówienia, aby wydawca
mógł spełnić obowiązek przesłania egzemplarzy obowiązkowych do
bibliotek narodowych w naszym kraju, było dla mnie dodatkowym
atutem. Cieszyłam się, że moje dzieła znajdą się w publicznych
bibliotekach. Ale są też pisarze, którzy nie akceptują faktu, że
muszą dokładać pieniędzy, aby 18 egzemplarzy po prostu zostało
im zabrane i oddane na cele publiczne. Dodam, że takie egzemplarze
(2-3 w mikro nakładzie do 100 egzemplarzy lub 17-18 w większym nakładzie niż 100) są zawsze
przesyłane do bibliotek, a choć to obowiązek wydawcy, w takich
wydawnictwach, które świadczą usługę, kosztami są obciążani
po prostu autorzy.
A
teraz przejdźmy do ostatniego (przynajmniej wg mnie) typu wydawców.
Tzw. vanity. W dużym uproszczeniu współpraca z wydawnictwem typu
vanity jest interesująca. Autor pokrywa koszty wydania książki, w
co wliczany jest również jakiś zysk dla wydawnictwa, ale to
wydawnictwo powinno zadbać o promocję i dystrybucję. Koszty
promocji i dystrybucji są wysokie, poza tym wypromowanie książki,
czyli nic innego, ale sprawienie, że o książce dowiedzą się
czytelnicy, wymaga czasu, wiedzy i umiejętności. Często też
kontaktów. Autorowi, zwłaszcza debiutującemu, trudno dostać się
na rynek, a takie wydawnictwo wie, gdzie uderzyć. Tylko problem w
tym, że często działania promocyjne wydawców polegają np. na
rozesłaniu maili do księgarni i tyle. I to właśnie uważam za
nieuczciwy podział kosztów. Jeśli tylko na tym ma polegać
promocja to jestem w stanie zrobić to za darmo sama. Ale oczywiście
są też wydawnictwa typu vanity, które podchodzą do tematu
uczciwie i naprawdę poświęcają wiele czasu i uwagi, żeby daną
książkę wypromować, więc nie wrzucajmy wszystkich do jednego
wora. Teraz kolejna sprawa. Ponieważ za wydanie książki płaci
autor i już na samym wydaniu firma wydawnicza zarabia, czasem
troszkę za bardzo przymyka oko na jakość dzieła. Zdarza się, że
wydawnictwo wie, że książka po prostu nie ma szans się sprzedać,
tak wiele zawiera błędów, a i tak pozycja zostaje wydana. Co
prawda ja zawsze uważam, że o tym, czy książka jest coś warta,
czy nie powinni decydować indywidualnie czytelnicy a nie jakieś
guru, ale są też obiektywne błędy, które dobrze byłoby wziąć
pod uwagę i skorygować. Np. błędy ortograficzne, interpunkcyjne
(zła interpunkcja często utrudnia zrozumienie dzieła),
gramatyczne, fleksyjne itp. Jeśli więc błędy nie są z jakiegoś
artystycznego powodu intencją autora, a jedynie efektem braku
konkretnej wiedzy i umiejętności? Wg mnie taka książka nie
powinna zostać wydana.
W
dyskusjach nad wydawnictwami typu vanity, często podnoszony jest też
problem innego rodzaju. Mianowicie nad celowym wprowadzaniem w błąd
pisarzy nie tylko o jakości ich dzieła, ale również o
potencjalnych zyskach. Zdarza się, że takie wydawnictwa obiecują
gruszki na wierzbie i autor wykładając pieniądze na wydanie
książki, jest święcie przekonany, że nie tylko koszty mu się
zwrócą, ale jeszcze na tym zarobi. Tymczasem jest to naprawdę
bardzo mało prawdopodobne. A dlaczego? Bo zwykle sam pierwszy nakład
jest zbyt mały, aby autor mógł na nim zarobić czy nawet odzyskać
pieniądze. Niezależnie od tego, czy dzieło jest świetne, czy nie
zostanie pochlebnie ocenione tak przez recenzentów, jak i
czytelników, przy tak małym nakładzie, jaki proponują na początek
wydawnictwa, zarobienie na książce graniczy z cudem. Może w
przypadku, gdy książka naprawdę trafi w swoją niszę i będzie
konieczne kilka dodruków to w jakiejś perspektywie da się na niej
zarobić. Ale jest to niezwykle trudne.
A
teraz ostatnia wada wydawnictw typu vanity. Są recenzenci,
dziennikarze, ale również zwyczajni czytelnicy, którzy z definicji
nie dają szansy książkom wydanym w tego typu firmach. Jest to
swoisty bojkot. Osobiście nie zgadzam się z takim podejściem i
sądzę, że jest ono błędne, ale takie zjawisko niestety istnieje.
Dlaczego niestety? Bo po pierwsze deprecjonuje artystów, którzy
chcą np. zachować całkowitą kontrolę nad swoim dziełem, ale nie
mając umiejętności technicznych, nie zdecydują się na
przykład na self-publishing. Wtedy zostaje im właściwie tylko
wydawnictwo typu vanity. Po drugie to nie wydawnictwo, ale treść
książki powinna świadczyć o jej jakości. Jeśli recenzent
skreśla pozycję bez jej przeczytania, tylko dlatego, że nie
została wydana przez konkretną grupę wydawnictw, to co to za
recenzent? Nikt nie prosi o recenzję usług wydawniczych, ale treści
książki. Po trzecie, eliminując z rynku wydawnictwa typu vanity
oraz self-publishing, ograniczamy możliwość wyboru samych autorów.
Dlaczego mam czekać miesiącami a nawet latami na ewentualną
odpowiedź lub jej brak od tradycyjnego wydawcy? Już pomijając
fakt, że są autorzy, którzy wydawali książki w vanity a teraz,
gdy już zyskali sławę, są mile widziani również u tradycyjnych
wydawców…
I
ostatnia sprawa. Jako bardzo aktywna czytelniczka, ja akurat rzadko
sprawdzam wydawcę. Ale jak już książka wyjątkowo mi się nie
podoba, wtedy często zaglądam w stopkę redakcyjną, aby
odpowiedzieć sobie na pytanie „Kto to w ogóle dopuścił do
druku?!” I wiecie co? Wtedy się okazuje, że niekoniecznie są to
książki wydane w wydawnictwie typu vanity…
Ściskam
i pozdrawiam
Sil
|
fot. Sil |