Kilka
ważnych dla mnie spraw ostatnio mocno mnie pochłonęło i pewnie
dlatego przegapiłam premierę najnowszej powieści romantycznej, znanej nam już autorki, Penelope Ward. „I could never” miało
swoje wielkie wejście na rynek pod koniec sierpnia i póki co jest
dostępne tylko w języku angielskim. Na wydanie polskie przyjdzie
troszkę poczekać, jednak polecam sięgnąć po oryginał, bo jest
napisany przystępnym językiem i dlaczegóż nie upiec dwóch
pieczeni na jednym ogniu? Poczytać niezłą książę i poćwiczyć
język angielski jednocześnie.
Tak,
książka jest niezła, jednak nie będzie tu samych ochów i achów.
Jest troszkę inaczej w stosunku do tego, co zwykle prezentuje w
swoich książkach Penelope, co uważam za plus, jest jednak również
troszkę rzeczy, które może niektórych z Was trochę już
znudzą...
Carly
to młoda, ale nie nieprzyzwoicie młoda ( ;)) makijażystka, która
nie tak dawno temu straciła miłość swojego życia. W wypadku
zginął jej narzeczony, Brad. Jako mądra i słodka dziewczyna o
wrażliwej duszy, źle zniosła jego śmierć i dałaby wiele, aby
cofnąć czas. Często myśli o tym, co by było, gdyby pojechała w
tamtą podróż z ukochanym, czy odmieniłoby to jego los? Choć
mijają dwa lata, ona wciąż nie potrafi o nim zapomnieć i wciąż
nie umie ruszyć dalej ze swoim życiem. Gdy jednak okazuje się, że
niespodziewanie umiera również jej niedoszły teść, który miał
pod opieką dorosłego już, ale dotkniętego zaawansowanym autyzmem
młodszego brata Brada - Scottiego, Carly nie ma wątpliwości, co
powinna zrobić. Zawiesza swoją pracę, pakuje samochód i jedzie
setki kilometrów do rodzinnego miasteczka zmarłego narzeczonego,
aby zapewnić jego bratu możliwie najlepszą opiekę przynajmniej do
momentu, gdy znajdzie dla niego miejsce w odpowiednim domu opieki.
Jednak to, czego się nie spodziewa to fakt, że najlepszy przyjaciel
Brada, Josh, za którym z pewnych względów nie przepada, wpadnie na
dokładnie ten sam pomysł. Nie jest więc zadowolona, gdy niedługą
chwilę po tym, jak zjawiła się w domu rodzinnym Brada i Scottiego,
wprasza się do niego również Josh.
Josh
ma wyrzuty sumienia. Miał dawniej swojego ukochanego przyjaciela,
którego kochał nie mniej niż swoich rodzonych braci a, w którego
domu spędzał tyle czasu, ile tylko się dało, gdyż tylko tam czuł
się naprawdę szczęśliwy. Ale ten przyjaciel odszedł, zginął w
wypadku podczas podróży, w której również Josh miał brać
udział, ale musiał odwołać swoją obecność. Oczywiście, że
nie przyczynił się do śmierci przyjaciela, ale czy można to sobie
przetłumaczyć, gdy czuje się po jego śmierci tak bardzo pustym w
środku? Pewnie nie, ale to nie wyrzuty sumienia sprawiają, że gdy
Josh dowiaduje się o śmierci ojca Brada, natychmiast postanawia
zaopiekować się jego młodszym bratem ze specjalnymi potrzebami.
Powód jest taki, że po prostu Scottie też jest mu bardzo bliski.
Jednak, gdy zjawia się w rodzinnym domu swojego zmarłego
przyjaciela i spotyka tam niedoszłą żonę Brada, nie jest
zachwycony. Carly zawsze traktowała go z dystansem, jeśli nie
gorzej, więc nie mógł jej zbyt dobrze poznać, ale tak naprawdę
nawet tego nie chciał, co nie zmieniało faktu, że zawsze uważał
ją za bardzo piękną kobietę. Tak czy tak, teraz obydwoje znaleźli
się w sytuacji, w której chcąc nie chcąc muszą współpracować
dla dobra ich świeżo upieczonego podopiecznego i jeszcze na
dodatek, szybko dochodzą do wniosku, że żadne z nich nie dałoby
sobie rady z nowym zadaniem w pojedynkę. I co teraz?
Carly
i Josh są dobrymi ludźmi, którzy stracili w wyniku wypadku bardzo
ważną dla siebie osobę. Dla tej osoby znaleźli się w sytuacji
dla nich niekomfortowej, ale poradzili sobie świetnie jako
opiekunowie. Całkiem dobrze zaczęli sobie również radzić jako
przyjaciele, gdy już wyjaśnili oczywiście nieporozumienie z
przeszłości, które sprawiło, że wcześniej nie doceniali siebie
nawzajem. A teraz stanęli w obliczu problemu, którego spodziewali
się najmniej. Wzajemnej atrakcyjności. I nie mówię o
atrakcyjności czysto fizycznej, ale o czymś głębszym. W końcu „I
could never” to romans. A skąd tytuł? Ano stąd, że ani
narzeczona Brada nie sądziła, że kiedykolwiek pokocha kogoś
innego po jego śmierci, a tym bardziej Josh nie przypuszczał, że
zadurzy się w ukochanej zmarłego najlepszego przyjaciela. Problem w
tym, że o ile ona gotowa jest, aby wpuścić mężczyznę do swojego
serca i życia, on nosi w sobie traumę, którą pozostawiła po
sobie jego matka. Ma więc nie jeden, lecz dwa ciężkie orzechy do
zgryzienia, a to czasem okazuje się po prostu zbyt wiele.
To,
co podobało mi się w najnowszej powieści Penelope Ward to
odstępstwo od jej zwykłego schematu. Nie mamy tutaj motywu
„spotkania po latach”, nie mamy też tego, co zawsze wzbudza we
mnie w jej powieściach odczucia ambiwalentne. Penelope nie rozbija
tu nowego związku dla starego i to wszystko jest na plus. Jest
również znacznie mniej niepotrzebnej dramy, raczej zwykłe problemy
obyczajowe. Styl jest jak zwykle dobry a akcja spójna. Powieść
została zakwalifikowana między innymi do kategorii „od wrogów do
kochanków”, ale moim zdaniem błędnie. Carly i Josh nie byli
wrogami, co najwyżej nie wywarli na sobie dobrego, pierwszego
wrażenia.
To,
co zdecydowanie mi się nie podobało, to fabuła, bo choć spójna
była nieco rozwleczona. Co ciekawe, przedział czasowy nie był tym
razem bardzo rozległy. Były fragmenty, które mi się dłużyły, a
to zawsze źle znoszę w książkach. Jak na początku jest trochę
przydługie wyprowadzenie akcji, jeszcze okay... o ile później się
rozkręci. Ale jeśli zaczynam się nudzić cyklicznie co jakiś
czas, to coś musiało pójść nie tak… Druga sprawa, znów, jak w
wielu znanych mi powieściach, jednym z podstawowych problemów
między bohaterami jest to, że wyznaczają oni sobie nikomu
niepotrzebne bariery. Wolę jednak, gdy bariery w romansach stawia
bohaterom los a nie oni sami. Więc takie zbędne komplikowanie sobie
życia uważam po prostu za minus.
Czy
zatem polecam powieść? Raczej tak, bo Penelope Ward warsztat
pisarski ma godny pozazdroszczenia. Może akurat książka „I could
never” nie ma w sobie nic odkrywczego jako romans, ale pięknie
pokazuje na przykład trudy opieki nad osobą ze specjalnymi
potrzebami i ta część powieści była naprawdę interesująca.
Jako książka obyczajowa powiedziałabym, że wypada świetnie.
Jako romans słabiej, ale i tak o niebo lepiej niż znakomita
większość tytułów, które w ostatnim czasie wpadły w moje ręce.
Ba, niektórych nawet nie udało mi się dokończyć, a to u mnie
rzadkość. Tę książkę przeczytałam od deski do deski i miło
przy niej spędziłam czas. Świetnie nada się na długi, jesienny
wieczór.
Ściskam
i pozdrawiam
Sil
|
fot. Sil |