Wczoraj, gdy ukończyłam wydaną w 2021 roku amerykańską powieść „Broken French” autorstwa Tashy Boyd i zastanawiałam się, jak zacząć moją recenzję, przyszła mi do głowy pewna sytuacja sprzed miliona lat, gdy podczas swoich niezwykle interesujących studiów na kierunku „Rachunkowość i auditing” (nie, nie żartuję…) jedna z wykładowczyń sprawdzała moją pracę egzaminacyjną. Cóż, ukończyłam wcześniej niż inni, więc sprawdzała ją na moich oczach, gdy reszta studentów nadal pisała. Po sprawdzeniu stwierdziła, że zapomniała, iż nawet tak dobra praca wymaga tyle czasu i uwagi. Otóż okazało się, że w połowie księgowań (tak, to był egzamin z rachunkowości…) zrobiłam literówkę, czy może bardziej cyfrówkę w tamtym wypadku i niestety za tym podążył szereg błędów obliczeniowych. A dlaczego o tym piszę, bo „Broken French” to taka właśnie dobra praca, nad którą pisząc opinię trzeba się pochylić przez dłuższą chwilę.
Zaledwie kilka dni temu pisałam post o aplikacji Chapters i wspomniałam w nim, że szukam tam inspiracji. Tak, w Chapter PL właśnie rozpoczęto publikację adaptacji powieści Tashy, pod wdzięcznym tytułem „Łamany francuski”, co już samo w sobie wg mnie jest zbyt dużym uproszczeniem. Tytuł powieści „Broken French” w moim osobistym odczuciu jest bardziej przewrotny i oznacza nie tylko słabą znajomość języka francuskiego po stronie głównej bohaterki, ale również nawiązuje do głównego bohatera, który jest Francuzem o złamanym sercu. Tym, którzy nie będą chcieli czytać angielskiego oryginału śpieszę donieść, że wersja z Chapters już od pierwszego rozdziału mocno odbiega od powieści Tashy Boyd.
Josie jest architektem. Piękną, młodą Amerykanką, pasjonującą się zabudową, zwłaszcza historyczną. Pracując w męskim środowisku z trudem przedziera się przez szowinistyczną konkurencję, ale nie narzeka, bo kocha swoją pracę. Gdy jednak jeden z właścicieli firmy, w której pracuje, daje jej do zrozumienia, że nie zrobi tam kariery ze względu nie tylko na kryminalną przeszłość jej ojczyma, ale również dlatego, że jest kobietą – Josie ma dość. Gdy zamiast niemal obiecanego awansu, który jest wręczony na tacy krewnemu współwłaściciela, za swoją ciężką pracę dostaje seksistowskie słowa i nie mniej seksistowskie gesty od swojego szefa, załamana, upokorzona i zbuntowana natychmiast, bez zastanowienia rezygnuje z pracy i wraca wściekła do domu. Wraz ze swoimi współlokatorkami miała tego dnia świętować swój awans, tymczasem wieczór zmienia się w interwencję i próbę podniesienia jej na duchu. Nagle jej przyjaciółki wpadają na doskonały pomysł. Jedna z nich ma akurat problem w swojej agencji niań, gdyż nagle zrezygnowała jej pracownica, która miała właśnie lecieć do Francji na kilkutygodniowe zlecenie opieki nad dziesięcioletnią dziewczynką. Dlaczegóż Josie nie miałaby przyjąć tej propozycji skoro chwilowo została bez pracy, a przy okazji będzie mogła zwiedzić Francję, którą zawsze chciała odwiedzić i oczywiście zarobić trochę pieniędzy na przeczekanie? Czyż pomysł nie jest rewelacyjny? Kilka tygodni jej nie zbawi a nowej pracy dla architekta może przecież szukać z każdego miejsca na ziemi… Ale zaraz, czy ktoś nie zapomniał wspomnieć, że jej przyszły pracodawca to francuski samotny ojciec, który wygląda jak milion dolarów? Nie szkodzi, że jest poza zasięgiem, bo przecież zachowujemy się profesjonalnie. Można zatem tylko popatrzyć i nic więcej. Zresztą nie będzie to takie trudne, skoro od pierwszego spotkania Josie jest niemal pewna, że Xavier jej nienawidzi chyba równie mocno, jak ona nienawidzi łodzi…
Xavier to francuski miliarder o wyglądzie modela. Ma uroczą aparycję i znacznie mniej uroczą osobowość. Nie bez przyczyny. Ma wspaniałą córkę na wychowaniu i wie, że są kobiety, które zrobią wszystko, aby dostać się do niego i jego pieniędzy. Nawet przez nią. Zwykle nie robi to na nim wrażenia, bo od śmierci żony kobiety generalnie przestały go interesować i jakimś cudem udaje mu się trzymać od nich z daleka, ale nagle pojawia się ona – Josephine. Piękna, mądra, inteligentna, zabawna Amerykanka, która niemal od pierwszej sekundy wsadza go na emocjonalną huśtawkę. Nie może na to pozwolić, więc odpycha, obraża, robi co może, by zniechęcić ją do siebie, ale jakimś cudem ona wciąż jest blisko. Co ma zrobić, żeby przestała burzyć jego spokój i wyciągać z niego wszystkie te emocje, o których był pewien, że już dawno pogrzebał je na zawsze? Może po prostu powinien im na chwilę ulec i wyrzucić to ze swojego systemu? Albo od razu, nie czekając na katastrofę, wsadzić ją do samolotu i odesłać do USA? Tylko czy on i jego córka będą w stanie wrócić do dawnego życia, gdy Josie zniknie z niego na dobre?
Kochani, „Broken French” to dobra książka, dobry romans i dlatego ja również zacznę od tego, co w niej było dobre. Fabuła rozwijała się logicznie, bohaterowie logicznie dojrzewali do swoich uczuć. Sceneria była piękna a opisy ciekawe. Lubiłam wszystkie postaci drugoplanowe. Działo się sporo, ale głównie niemal w takim zwykłym, życiowym znaczeniu. Atmosfera była wakacyjna, letnia i przyjemna. Poważne problemy, które pojawiły się w trakcie, były pięknie opisane i zinterpretowane z dużym wyczuciem. Była jakaś tajemnica, kilka rzeczy mnie zaskoczyło, choć nie te najważniejsze. I tu przechodzimy do tego, co już takie super nie było. Fabuła w wielu momentach była po prostu zbyt przewidywalna. Opisy były piękne? Owszem, ale czasem miałam wrażenie, że jest ich za dużo. Książka była obszerna i więcej było wyprowadzania akcji niż faktycznej akcji. MC była też dla mnie zbyt płaczliwa i niezdecydowana. Główny bohater również przez większość książki sam nie wiedział, czego chciał. Znów czytałam o stawianiu sobie niepotrzebnych granic typu „mam dla ciebie tylko dwa dni i koniec naszego romansu”. To już mnie trochę zaczyna męczyć w amerykańskich powieściach, wiecie? Ja rozumiem strach, traumy itd. ale takie bezsensowne „mogę dać ci dwie noce a później koniec” to już nieco zbyt oklepany motyw, zwłaszcza, że tutaj nawet nie było ku temu logicznego powodu.
To, co jeszcze niezmiernie mnie w książce irytowało to pewna powtarzalność sytuacji. Emocje bohaterów były niczym morskie fale na plaży – raz w przód, raz w tył, w przód i w tył. Rozwlekało to niepotrzebnie fabułę, niczego nowego tak naprawdę w nią nie wnosząc. Dlatego uważam, że powieść mogłaby być spokojnie skrócona o jakieś 100 stron.
Jeszcze z wad lub zalet, zależnie od gustu, książka nie jest komedią romantyczną, nie ma tu wiele humoru. Co nie oznacza, że język nie jest przyjemny i lekki w odbiorze, nawet w cięższych sprawach. Fajne jest też to, że nie ma tu takiego typowego złego charakteru, wkurzającej rywalki itp., bo zawsze tego typu niepotrzebna drama mnie męczy. I chwała za wspaniałe, niezależne kobiety, które nie potrzebują ratunku od księcia z bajki a zamiast tego może same są w stanie takiego księcia uratować?
Czy polecam książkę? W zasadzie tak. Nie ma polskiego wydania, ale język jest przejrzysty, choć nie tak łatwy, jak czasem to bywa. Myślę jednak, że osoby na poziomie B1 spokojnie będą w stanie wszystko lub prawie wszystko zrozumieć. Angielski e-book nie jest drogi a ponieważ powieść pisana jest w klimacie wakacyjnym, to świetna książka na teraz. Jest to długa pozycja, więc nie jest to propozycja dla osób, które chcą pochłonąć powieść w 3 godziny na leżaczku, raczej trzeba się uzbroić w cierpliwość. Mimo to sądzę, że dla wszystkich miłośniczek i miłośników romansów, czas poświęcony na przeczytanie „Broken French” nie będzie stracony.
Ściskam i pozdrawiam
Sil
fot. Sil |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz