Drodzy Czytelnicy!
Macie czasem tak, że sięgacie po książkę, zaczynacie ją czytać z entuzjazmem, kilka pierwszych rozdziałów jest super, nie możecie się doczekać, co dalej a później... Boom! Koniec i zastanawiacie się, co się nagle stało z fabułą? Jak do tego wszystkiego doszło? Dlaczego już nastał koniec, tak nagły, tak niespodziewany i tak... słaby? Mnie się to zdarzyło kilka razy. Bywało już tak, że im dalej w las nie znajdowałam coraz "więcej drzew", ale nagle okazywało się, że trafiałam na poletko z uciętymi pniakami. Ktoś wyciął ten nieszczęsny las a ja usilnie zastanawiałam się, dlaczego?
Pamiętacie recenzję „Bad Romance” Jen McLaughlin? To jest dobry przykład książki, która mogłaby być znacznie lepsza, gdyby pod koniec autorce wyraźnie nie znudziło się pisanie. Podaję akurat ten przykład, bo w treści recenzji już pisałam o nieciekawym zakończeniu, ale tak naprawdę z podobną sytuacją spotykam się częściej. Zawsze zastanawiam się w takich chwilach, dlaczego tak się stało? Co sprawiło, że w nieźle zapowiadającej się powieści, po osiągnięciu punktu kulminacyjnego nastąpiło nagłe zatrzymanie, czy też po prostu zamiast pięknego wyprowadzenia z akcji, mamy jakby historię w nieco rozwiniętych punktach. I wiecie co? Przyszło mi do głowy, że sama pisząc opowiadania (tak, te moje amatorskie opowiadanka, którymi dzieliłam się przed laty na blogach i od czasu do czasu dzielę się też tutaj), nieraz opuszczam moje historie zbyt pospiesznie. Może po prostu profesjonalni autorzy mają podobny problem do mnie i to nie jest brak pomysłu na drugą połowę książki, ale... znudzenie się starą historią? Bo "już bym tak bardzo chciała/chciał przejść do realizacji nowego pomysłu a tu jeszcze stary nieukończony!"
U mnie to wygląda tak, że jeden mały zapalnik w postaci jakiegoś wydarzenia, słowa, sytuacji z autobusu itp. i nagle w mojej głowie tworzy się cała nowa historia, którą chciałabym napisać. Najczęściej nie mam możliwości, żeby zabrać się za to od razu, więc na ile mogę, zapisuję tylko w punktach pomysł, czasem plan opowiadania, czasem tylko opisuję bohaterów... i tak zostawiam na lepsze czasy.
Znacznie rzadziej bywa, że z wielkim zapałem zabieram się za pisanie niemal w momencie powstania pomysłu. Piszę jeden, dwa rozdziały i... muszę przerwać, bo dogania mnie szara rzeczywistość i to całe tak zwane Życie. Nie oznacza to jednak, że przestaję o danej historii myśleć. O nie! Przez dłuższą chwilę żyje ona w mojej głowie jakby swoim własnym życiem. Bohaterowie się rozwijają, przeżywają przygody, wzloty, upadki a na końcu dochodzą do miejsca, w którym zwykle w powieściach pojawia się napis "The end". W takim momencie jestem pełna nadziei, że skoro w głowie mam już ukończoną opowieść, to zaraz zasiądę do komputera, napiszę raz dwa i będzie "O WOW". I wiecie co? Znów to Życie. Okazuje się, że na pisanie mogę poświęcić dziennie nie więcej niż określone x minut. Robię to, ale z coraz mniejszym entuzjazmem, bo nie mam czasu, ale również, bo w głowie najczęściej mam już nowy pomysł, a przecież TAMTA historia i tak już jest stara i ukończona, więc po co sobie zawracać nią głowę? Zgroza, nie? :P
Na prośbę jednej z moich dawnych, Kochanych Czytelniczek, przeglądałam ostatnio swoje stare opowiadanka, by czymś się z Nią podzielić, aby mogła powspominać sobie stare, dobre czasy. Tak, te moje nieszczęsne starocie sprzed 11-13 lat. Odkryłam, że te opowiadania, które miałam ukończone w krótkim czasie są ciekawsze. Te, które pisałam dłużej, w końcu traciły rozpęd i widać było, że piszę z coraz większym trudem. Ale był tu pewien wyjątek - opowiadanie dość długie, bo składające się aż z trzech części. Ono, choć najdłuższe jakie napisałam, było doprowadzane mniej więcej do końca w podobnej jakości. Analizowałam to i zauważyłam, że tę historię pisałam z przerwami przez prawie dwa lata. Wracałam do niej co parę miesięcy i zaczynałam z nowym entuzjazmem. W efekcie miałam kilka świeżych startów, co pozwoliło utrzymać jakość na podobnym poziomie. No, może jakość stylistyczna nie była utrzymana na podobnym poziomie, bo z każdym "nowym startem", mój styl był nieco lepszy (całe szczęście, że to poszło w tę stronę :P). Więc może to jest ratunek i autorzy, którzy zaczynają się nudzić swoją historią lub, po prostu mają chwilowy przesyt, powinni sobie zrobić dłuższą przerwę? Pojechać na urlop lub wziąć się za coś innego? Choć przypuszczam, że nie u każdego to zadziała. Szczerze mówiąc, oprócz tej jednej trzyczęściowej historii, nie sprawdzałam, jakby to wyglądało u mnie, gdybym pisała opowiadania z dłuższymi przerwami. Gdy przestałam publikować na blogach, przestałam też pisać sensu stricto. Zapisywałam tylko pomysł, aby mieć go ewentualnie na lepsze czasy. Poza tym nie zawracałam sobie głowy fizycznym zapisaniem opowiadania. Po co? W głowie opowieść też można ukończyć, jeśli jest i tak tylko dla mnie, prawda?
A teraz trochę odwrócimy sytuację, bo jest jeszcze jedna sprawa, która w książkach bardzo mnie denerwuje. Tym razem już nie w moich ;). Czasem czytam, czytam i czytam i nie mogę się wciągnąć, bo autor dla odmiany podaje zbyt dużo informacji a co za tym idzie, niepotrzebnie rozwleka fabułę. Jak to mówią promotorzy, gdy pisze się swoją prace magisterską, wstęp musi być zwarty, ciekawy i musi dawać czytającemu ogląd, czego się może spodziewać dalej. Ta zasada najwyraźniej sprawdza się również w powieściach. Jeżeli autorka/autor zbyt długo chcą mnie wprowadzać w fabułę, zdarza się, że znudzę się na tyle, że już nie dotrwam do kulminacji. W ten sposób można przegapić wiele naprawdę fajnych powieści. Taki właśnie miałam problem z Penelope Ward, której romansów już kilka tutaj recenzowałam. Penelope, choć ma niezły styl i ciekawe historie, często zbyt rozwlekała początek. W efekcie rezygnowałam z czytania jej dzieł. Gdy jednak się przełamałam i zaczęłam zaciskać zęby przez pierwsze parę rozdziałów, później było już znacznie lepiej.
Ostatnia rzecz, o której chciałabym wspomnieć, a której nie lubię w (cudzych) książkach to fakt, że czasami u autorów/autorek, którzy już osiągnęli sukces i piszą kolejne dzieła z danej serii, mam nieodparte wrażenie, że pomysłu brak, ale kasę trzeba zarobić, więc coś tam trzeba wyskrobać. Dostajemy więc do wyboru - książkę, która zawiera mniej więcej to samo, co poprzednie z serii ze zmianami wyłącznie kosmetycznymi/niezbędnymi, albo książkę, którą autor sztucznie urozmaica wątkami pobocznymi bez żadnego sensu. W tym drugim przypadku zaczęłam się nawet zastanawiać, czy niektórym pisarzom wydawnictwa nie płacą od ilości znaków... Nie podam tu przykładów, bo nie chciałabym nikogo obrazić ;) Choć zawsze ciśnie mi się na usta jedno, konkretne polskie nazwisko.
A Wy czego nie lubicie w książkach? Macie ochotę się ze mną podzielić swoimi doświadczeniami? Zapraszam do komentowania lub do przesłania mi wiadomości prywatnej.
Ściskam i pozdrawiam
Sil
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz