wtorek, 18 lipca 2023

Coś, co w sumie nie było złe i do poczytania po angielsku, czyli historia bogatego, genialnego naukowca i pracującej dziewczyny…

 

    Wydana w 2018 roku powieść „The Billionaire’s Wake-up-call Girl” Anniki Martin to druga odsłona serii Miliarderów z Manhattanu (org. Billionaires of Manhattan). Jednak choć dla odmiany zaczęłam swoje recenzje po kolei i zdążyłam Wam już opowiedzieć o pierwszej części tej serii (Most Eligible Billionaire”) to muszę przyznać, że pierwszą książką, którą przeczytałam od Anniki była włanie ta o dziewczynie-budziku ;)

    Seria „Billionaires of Manhattan” to kilka książek powiązanych ze sobą dość luźno. Najczęściej książki łączy po prostu to, że bohaterki/bohaterowie się znają i/lub przyjaźnią. Poza tym nic nie stoi na przeszkodzie, aby po opisie wybrać tę część, która nam się najbardziej podoba. W żadnym wypadku nie trzeba ich czytać w określonej kolejności. Nie trzeba też przeczytać wszystkich.

    Opowieść o Lizzie i Theo podpowiedziała mi moja aplikacja do zakupu e-booków. Na podstawie moich wcześniejszych wyborów uznano, że mi się spodoba, ale ja nie byłam przekonana. Okładka słabo do mnie przemówiła, bo jak na mój gust okładki całej serii są troszkę groteskowe, jednak, gdy przeczytałam opis uznałam, okay. Zaryzykuję. Kochani, nie powiem, że żałuję, iż kupiłam tę książkę – lekka, łatwa, zabawna, język poprawny i na tyle prosty, żebym nie musiała się męczyć czytając po angielsku, ale od razu uczciwie też powiem, że była jedna postać, która mnie wybitnie irytowała przez całą powieść a w pewnym momencie nawet zaczęłam się zastanawiać, czy czytać dalej. Tak, przez tę drugoplanową postać o mało co nie porzuciłam lektury. Myślę, że kreując charakter postaci warto też zachować jakiś umiar, bo ryzykuje się utratą czytelnika. Ok, wiem, że to był negatywny charakter, ale LUDZIE! Dajcie żyć ;). Ostatecznie jakoś zacisnęłam zęby i ruszyłam dalej z fabułą, jednak pozostał mi taki niesmak do końca książki, że nawet fajne zakończenie nie było w stanie go zetrzeć całkowicie.

    A teraz troszkę o bohaterach. Lizzie to fajna, młoda, pracowita, inteligentna dziewczyna, której życie wywinęło numer i z dobrze prosperującej bizneswomen zepchnęło na skraj bankructwa. Oczywiście Lizzie nie z tych, które usiądą i będą płakać nad swoim losem lub będą czekać na księcia z bajki, który je uratuje. Wręcz przeciwnie, bo akurat w tym a nie innym położeniu dziewczyna znalazła się właśnie dlatego, że myślała, iż spotkała swojego księcia… Nie wdając się w szczegóły o tym, co jej dało kopa w cztery litery, Lizzie opracowuje plan, jak wrócić do gry. Jest taka możliwość, gdyż w pewnej ogromnej, świetnie prosperującej firmie poszukują człowieka, który powali na kolana tak zarząd, jak i klientów, nową genialną strategią marketingową. Lizzie nie wątpi, że da radę. Podpisuje kontrakt i pracuje w pocie czoła czekając na swój bonus, który pozwoli jej stanąć na nogi i odzyskać własne życie. Niestety okazuje się, że jak to w życiu, to wszystko nie jest takie proste, jak sądziła. Po pierwsze jest ta irytująca szefowa, o której wspominałam powyżej, a po drugie szef wszystkich szefów nie jest wiele lepszy… Tylko, że Lizzie to nie jest kobieta, która chowa głowę w piasek, gdy jest ciężko. Wręcz przeciwnie, potrafi tupnąć nóżką, gdy zachodzi taka potrzeba, czym nieoczekiwanie przyciąga uwagę naszego Li.

    Theo, główny bohater, to też ciekawa postać. Oprócz tego, że zbudował niesamowite przedsiębiorstwo, które ma piękną misję, jest to naukowiec, pracoholik, ale też całkiem przystojny mężczyzna. Mało kobiet jest się w stanie przekonać, jaki jest naprawdę, gdyż traktują go raczej jako groźne bożyszcze niż obiekt pożądania, ale to nie oznacza, że nikt nie dostrzega wyjątkowości bohatera. O nie, Theo ma swoje specjalne miejsce w sercach wszystkich pracownic. Zwykle, co prawda traktuje je bardzo oschle i wymaga pracy na najwyższych obrotach. Aż nadchodzi taki czas, gdy na jego drodze staje bardzo, ale to bardzo krnąbrna Lizzie. Co jest w tej kobiecie, że burzy jego spokój? Nie umie powiedzieć. Fakt jest taki, że wystawia jego pracoholiczne życie na poważną próbę.

    Moi drodzy, Annika Martin nie robi tajemnicy z faktu, że jej romanse są pisane z humorem i przymrużeniem oka i, jeżeli tak do nich podejdziemy, nie będzie się czego przyczepić. To nie są dzieła na literackiego Nobla, ale z całą pewnością nadają się na letni wypoczynek. Lubię książki Anniki, bo nie wsadzają mnie na emocjonalną huśtawkę i nie ronię nad nimi rzewnych łez (jak do tej pory przynajmniej…). Nie mają w sobie niczego odkrywczego, ale tu nie o to chodzi. Dlatego polecam opowieść o naukowcu i jego żeńskim budziku, nawet jeśli Wasze i moje życie mogłoby się bez tej angielskojęzycznej powieści obejść.



Ściskam i pozdrawiam

Sil


fot. Sil




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze posty :)