Kochani, możliwe, że nie będziecie zadowoleni z dzisiejszego postu, ale póki co czyta tak niewiele osób i jeszcze mniej komentuje, że pozwalam sobie tu na nieco większą dowolność. Pewnie więc domyślacie się, że ten konkretny tekst nie będzie codzienną recenzją. Ale od razu uspokajam, pojawią się tu wzmianki o książkach i będzie bardzo związany z ogólną tematyką bloga.
Jak wspominałam, oprócz mojej miłości do czytania, zwłaszcza do czytania powieści romantycznych, mam też w sobie ogromną miłość do pisania. Robię to rzadko, zwłaszcza ostatnimi czasy, bo tak a nie inaczej potoczyło się moje życie, ale kiedyś pisałam więcej, miałam Czytelników… Tych, którzy tu czasem zaglądają, bo wciąż utrzymujemy kontakt ;), serdecznie pozdrawiam!
Od zawsze piszę wiersze i są one częścią mnie. Trochę później, jako nastolatka zaczęłam pisywać krótkie opowiadanka – w zasadzie pierwsze romantyczne opowiadanko napisałam mając jakieś 12? 13 lat? Uwielbiam dialogi i nie lubię przegadanych historii. Nie znoszę, gdy niektórzy autorzy wciskają długaśne teksty, które mają im chyba tylko rozszerzyć wynagrodzenie, ale gdy długie opisy są piękne i uzasadnione to też je oczywiście uwielbiam. Innymi słowy, nie znoszę lania wody. Czego jeszcze nie znoszę? Gdy historia, która miała być fikcją literacką, owszem, ale udającą rzeczywistość, ocieka sytuacjami nieprawdopodobnymi. Istnieje duża różnica pomiędzy odpowiednią ilością zbiegów okoliczności, które napędzają fabułę, a ich przesytem. Gdy rzeczonych zbiegów okoliczności jest zbyt wiele, historia przestaje wydawać się rzeczywista. Nie mówię, że nie lubię fantasy, ale wolałabym wiedzieć, że je czytam ;). Jest takie mądre powiedzenie „Prawda od fikcji różni się tym, że fikcja musi być prawdopodobna a prawda nie”. Tu chyba jest klucz. Myślę, że dobry autor wie, kiedy przestać, aby jego fabuła nie stała się groteskowa. Ale jest też druga strona medalu. Może zbyt dużo czytałam ostatnimi czasy, bo jestem chora i przez ostatnie kilka dni nie bardzo byłam w stanie funkcjonować normalnie, więc ograniczałam swoje obowiązki domowe do minimum a resztę poświęcałam na czytanie, ale sama zaczęłam natrafiać na pewne zbiegi okoliczności.
Pierwszy z nich to książka „Sprośne listy”, której recenzja pewnie pojawi się w jakiejś perspektywie. Przeczytałam ją zaledwie wczoraj i byłam w szoku, gdy UWAGA! Akcja dotyczy mężczyzny i kobiety, którzy poznali się w ramach projektu szkolnego, w którym musieli korespondować nie wiedząc o sobie prawie nic. Utrzymywali kontakt jeszcze długo po zakończeniu projektu a później kontakt się urwał. Po latach przez przypadek ten kontakt odnowili. Ok. Znacie kawałeczek fabuły, a właściwie wiecie, na czym została zbudowana i co w niej takiego niezwykłego? Otóż niektórzy z Was już to wiedzą, bo znają mnie osobiście, inni dowiedzą się w tym momencie. Kilka lat temu zaczęłam pisać powieść, oczywiście hobbystycznie i jeszcze jej nie ukończyłam, bo musiałam przerwać. Mam tylko opis bohaterów, streszczenie całości i dwa pierwsze rozdziały. Powieść nazwałam „Tylko jeden dzień” i opowiada o losach kobiety i mężczyzny, którzy poznali się przypadkowo w szkole średniej przez szkolny projekt, w którym mieli wymieniać korespondencje w języku angielskim z uczniami ze szkoły z innego miasta…. Powiem szczerze, byłam w szoku. Co prawda moja historia nie ma w ogóle podobnej fabuły, poza tym jednym szczegółem, ale jest jeszcze jedna sprawa. To właśnie wczoraj, gdy dodawałam post przez przypadek otworzyłam plik z moją historią. Parę godzin później zabrałam się za książkę „Sprośne listy” Vi Keeland i Penelope Ward…
Ale jest jeszcze druga sprawa, która mnie męczy. Dziś sięgnęłam po inną książkę tych dwóch Pań „Miłość w zamkniętej kopercie”. O fabule nie napiszę nic, bo nie ma ona nic wspólnego z moją twórczością, ale był moment, w którym zaczęłam się zastanawiać, co „Kosmos” chce mi pokazać. Musiałam przerwać czytanie, cofnąć się do stopki redakcyjnej i sprawdzić, czy aby nie znam osobiście tłumacza, który przełożył „Miłość” na język polski. O co chodzi? Pochodzę z rodziny, w której mama była bardzo wierząca. Ja nie jestem, ale czasem używałam określeń typu „Jezu” czy „Boże” w momencie, gdy byłam zła czy sfrustrowana. Jeszcze jako nastolatka byłam za to karcona przez mamę, więc zamieniłam „Jezus” na „Jeżu”. Czasem dodawałam „Jeżu kolczasty” co miało mi zastąpić „Jezu Chryste”. Używam tego sformułowania jakieś 25 lat i nigdy, przenigdy nie widziałam, ani nie słyszałam, żeby ktoś tak mówił czy pisał. Aż do dziś. Główna bohaterka „Miłości w zamkniętej kopercie” użyła dokładnie tego sformułowania. Poważnie zastanawiam się, czy kupić angielskiego ebooka i sprawdzić, jak brzmiało to w oryginale… I poważnie rozważam napisanie do polskiego wydawcy i zapytanie czy nazwisko tłumacza to nie jest przypadkiem pseudonim, bo może jest to ktoś, kogo znam.
I cóż mam teraz powiedzieć o „zbiegach okoliczności”, Kochani? Czy po prostu autorki książek, które tak uwielbiam to moje Pokrewne Dusze? A może zbiegi okoliczności to coś więcej, coś głębszego? Sama nie wiem, co o tym wszystkim sądzić i szczerze mówiąc to nawet nie jest koniec tych niezwykłych zbieżności, ale oszczędzę Wam reszty, bo to miał być tylko krótki „przerywnik”, aby nie popaść w rutynę ;)
To tyle na dziś, moi mili. Recenzje „Miłości w zamkniętej kopercie” i „Sprośnych listów” pojawią się w jakiejś przyszłości na read2sleep.pl, ale na razie chcę Wam dać odpocząć od VI Keeland, której i tak tu dużo wraz z Penelope Ward, oczywiście.
Ściskam i pozdrawiam
Sil
P.S.
Jutro coś trochę niegrzecznego i bardzo po angielsku ;)
fot. Sil |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz